12. Śpiew
Nie pisałem dotąd o śpiewie, czyli o sednie. Napiszę dziś. Jest to forma wyrazu najpełniejsza, najbardziej intymna, najsilniej poruszająca, wnikająca najgłębiej. Przy tym w zasadzie dostępna każdemu. Najstarsza z istniejących. Właściwie źródło wszelkiej ekspresji, nie tylko artystycznej, tylko w ogóle, rozumianej jako przekaz. Śpiewają ssaki lądowe, wodne, śpiewają ptaki, wiele wskazuje na to, że śpiewały również wielkie gady. Przy odrobinie wspaniałomyślności można uznać, że śpiewają też płazy i owady. Nawet ryby, jak się okazuje, emitują fale akustyczne w sposób celowy, m.in. w czasie godów.
Śpiew ludzki jest szczególny. Jak zresztą wszystkie sfery naszego funkcjonowania, które wysublimowały z wcześniejszych, zwierzęcych funkcji przetrwania. W toku ewolucji sprawy się komplikują, funkcje redefiniują. Świadomość pojawia się i rozwija kosztem bezproblemowej oczywistości kontynuowania bądź zarzucania zachowań. Nie ma końca narracja o postępującym upadku, odejściu od źródła, o „złotych wiekach” i nieodżałowanych, rzekomo bliższych naturze formach i przejawach istnienia i działania. Ze swojego stanowiska w tej sprawie (które nie jest specjalnie ugruntowane, ani jednoznaczne) zdradzę tyle: zakładam, że to co istnieje jest z definicji naturalne, co nie znaczy, że nieuniknione i zawsze równie dobre. Jedyne, co wydaje się nieuniknione dla nas, to konieczność nawigowania. Nawet bez wyraźnego celu. Wracając do sedna, śpiew wydaje się być nam niezbędny i nie zanika, mimo dokonujących się innych, gruntownych przemian.
Można powiedzieć, że jako medium przekazu informacji śpiew jest nieefektywny. Znacząco przekaz spowalnia i utrudnia rozumienie. Jeśli wziąć pod uwagę zaangażowanie podstawowych funkcji życiowych, nierzadko na granicy zdrowia i komfortu, staje się wręcz groteskowy. Najwyraźniej znajdujemy przyjemność w obserwowaniu czyichś przedłużających się zmagań z własną fizjologią w produkcji niepraktycznych dźwięków. Przy z trudem ukrywanym wysiłku malującym się na nabiegłej krwią twarzy. To właśnie, co w tym zadziwia, wydaje mi się być jednym z kluczy do zrozumienia fenomenu. Musząc oddychać jesteśmy w każdej chwili o kilkadziesiąt sekund od możliwej śmierci. Polegamy na kruchej równowadze gazowej w atmosferze planety. W głębi duszy, może sięgając do najgłębszych pokładów organicznej pamięci, wiemy dobrze, że ta równowaga to nic pewnego. W szerszej skali anomalia i chwilowy zbytek. Śpiew to ukazuje i ujarzmia. Jednocześnie dobitnie uzmysławia i pozwala się z tym pogodzić. Namacalnie i cieleśnie. Śpiew oswaja potencjalną ostateczność każdego tchnienia.
Patrząc na to z nieco innej strony, powiedziałbym, że śpiew rozbraja. Trochę podobnie jak wspomniana wcześniej infantylność mistyki u Crumb’a. Śpiew jest pierwotny, w jakiś sposób analogiczny do zachowań małego dziecka, które produkując dźwięki nie tylko komunikuje potrzeby, ale także (kiedy akurat niczego mu nie trzeba) bawi się tymi produkcjami. Słyszy samo siebie, na gruncie dźwięku po raz pierwszy dostrzega, że między nim a dającym się obserwować światem zachodzi zwrotne sprzężenie. Samoświadomość jest, wydaje mi się, w pierwszej kolejności brzmieniowa. Śpiew odwołuje się do tego doświadczenia wytrącając na chwilę z nabudowanych później konstrukcji poznawczych. Odświeża doznanie świata. Jednocześnie też pokazuje drugiego człowieka w sytuacji odsłonięcia. Śpiew daje mało możliwości schowania się. Śpiewający eksponuje siebie niemal w pełni, w cielesnej autentyczności, angażuje całość swojej osoby w śpiewaną rzecz, znowu trochę jak dziecko, którego zachowanie podlega specjalnemu, bardziej otwartemu sposobowi oceny i interpretacji. W każdym razie tak to odczuwają zarówno słuchający, jak i, o ile wiem, najczęściej śpiewający. Jest w tym element poddania się, oddania i zaufania. Wytwarza się intymna więź. Intensywna, a przy tym prawie oderwana od cech jednostkowych konkretnych osób. W jakimś sensie uniwersalna i czysta. Transcendentna, można by się pokusić.
Pisząc niekoniecznie myślę o tym wszystkim. Raczej przede wszystkim podążam za tekstem starając się odczytać i oddać coś co nazwałbym jego rysunkiem w rozciągniętym czasie (poza ogólnym znaczeniem, oczywiście). Z zachowaniem „tonacji” emocjonalnej wynikającej z szerszego kontekstu oraz prozodii języka. Wierzę, że język bardzo silnie kształtuje doświadczenie. W skrócie, w różnych językach jest się zawsze nieco kim innym i przeżywa się coś trochę innego. Niekoniecznie chodzi o faktycznie różne języki, również w obrębie jednego są, jak wiadomo, różne dialekty, akcenty, krótko mówiąc brzmieniowo-strukturalne różnice i wieloznaczności subtelnie wpływające na ogląd osób i sytuacji. W muzyce nie ma potrzeby, ani nawet możliwości odzwierciedlenia tego w pełni. Śpiew funkcjonuje inaczej niż mowa. Ale jednak do pewnego stopnia w śpiewie pobrzmiewa echo mowy, a przynajmniej powinno. Nawiasem, czysta mowa w kontekście muzyki na pierwszym planie stanowi dla mnie prawie zawsze przykry dysonans. Muzyka w tle mowy, choćby w ujęciu teatralnym czy filmowym, jak najbardziej, ale utwory muzyczne z partiami mówionymi nie poddanymi żadnym około-muzycznym modyfikacjom jakoś dla mnie nie działają poprawnie. Potrzebuję choćby minimalnej, a najchętniej daleko idącej ingerencji w rytm i wysokości. Rezultatem jest zazwyczaj coś pomiędzy recytatywem a arią, z lokalnymi wychyleniami w obie strony. Ze zdecydowaną przewagą śpiewu sylabicznego w rytmie swobodnym, z określonymi wartościami, ale bez wyraźnego pulsu. W notacji często bez metrum. Pewnym wyzwaniem jest w związku z tym panowanie nad partiami instrumentalnymi – zapisanie partytury w taki sposób, żeby kontrolować fakturę a jednocześnie nie krępować solisty. Dobrze sprawdza się system strzałek-znaków dla dyrygenta i muzyków oraz ramek i linii pozwalających zapisywać kontynuowane płaszczyzny i powtórzenia. Na przykład:
W jakiejś mierze taki sposób zapisu ukształtował mi się pod wpływem uwag ze strony Maestro Gabriela Chmury, który przyglądając się próbom „Space Opery” i jeszcze parę razy później nie krył co myśli o sytuacji, w której „dyrygent macha na cztery, a tam się nic nie dzieje”. Stwierdził wprost, że to jest źle napisane. Dziękuję niniejszym Maestro Chmurze. Mam nadzieję, że tak jest lepiej.
W „Syrenie” w partiach śpiewanych wystąpić ma troje solistów, z którymi spotkałem się już kilkakrotnie. W roli tytułowej, mezzo-sopranowej: Ewa Biegas, jako Puella / Kobieta, sopran: Asia Freszel a w roli Puera / Mężczyzny, kontratenor: Kuba Monowid. Zapowiedziałem na początku, że wykonawcom poświęcę osobny wpis. Teraz dochodzę do wniosku, że jednak nie poświęcę. To, co bym napisał ani nie jest potrzebne, ani nie odda im sprawiedliwości. Ograniczę się do stwierdzenia, że wszyscy troje są wspaniali a dla mnie ich udział to wielki przywilej. Może jeszcze, że w tej chwili, po wszystkich naszych wcześniejszych spotkaniach, stanowią dla mnie wręcz uniwersalne wzory i punkty odniesienia w myśleniu o tych rodzajach głosu i o śpiewie w ogóle.
Jestem już w porcie. Zacumowałem, choć jeszcze nie całkiem skończyłem. Jeszcze muszę „sklarować” pokład. To ładny zwyczaj swoją drogą, że jacht w porcie ma być schludny. Bez sztucznego połysku, chodzi o praktyczny porządek. Partyturę, zanim uznam za skończoną lubię doprowadzić do stanu zasadniczo nie wymagającego dalszej redakcji i potem już do niej nie wracać. Oczywiście nigdy nie udaje się to w pełni, ale im tego bliżej, tym mam poczucie, że lepiej wykonałem swoje zadanie.
Ostatni etap przed wejściem do portu bywa trudny. Od któregoś momentu nie ma już odwrotu, trzeba płynąć, aż się dopłynie, a wyzwań przybywa, choćby w postaci wzmożonego ruchu w okolicy portu. Znaczenie zaczyna mieć ukształtowanie dna: mielizny, skały i wraki, trzeba uważać na lądowe i morskie oznakowania, światła itd. Zwłaszcza kondycyjnie może to być wyczerpujące. Zdarza się kilkunastogodzinne podejście w napiętej, nieprzerwanej i wycieńczającej uwadze, po którym, wreszcie dopłynąwszy pada się bez przytomności. Tak się czułem wczoraj późnym wieczorem.
Z wyzwań „syrenich” ostatniego odcinka: dobrze wymierzyć czas. Końcówka musiała stosunkowo długo wygaszać się przywołując kilka wcześniejszych motywów. Otwierając się w pewnym sensie na wieczność, możliwość nieskończonej kontynuacji. Ale jednak nie za długo. Ostatecznie część trzecia trwa około 18 minut, a oto jej pełny tekst:
MĘŻCZYZNA / PUER
Pragnąłem czegoś, czego nazwać nie mogłem.
Czego pragnąłem, kiedy wiatr wypełniał
prostokątny żagiel mojego okrętu?
KOBIETA / PUELLA
Chciałeś, abym ja pragnęła ciebie,
twojej potęgi i sławy, twojego bogactwa.
MĘŻCZYZNA / PUER
Bogactwa? W śmierć wstąpiłem przecież nagi.
KOBIETA / PUELLA
Pragnąłeś mocy. A mnie nic nie było po niej.
MĘŻCZYZNA / PUER
Jednak chwaliłaś ostrość mojego miecza,
gdy mówiłem, że w Normandii lata dłuższe
i ziemia żyźniejsza po trzykroć większy niż u nas przynosi plon.
Czy nie wsiadłaś wtedy ochoczo na knarr, wraz z dziećmi,
owcami i niewolnikami i czy nie płynęłaś ze mną
przez zimny ocean, nigdy nie oglądając się za siebie?
KOBIETA / PUELLA
Nie pozostawiłeś mi wyboru.
MĘŻCZYZNA / PUER
Jednak nie byłaś głodna tam, w starym kraju,
a usługi niewolników, przyjmowałaś chętnie.
Całe moje dni, tygodnie, miesiące na morzu,
wszystko dla ciebie.
KOBIETA / PUELLA
Nie, nie dla mnie.
Płynąłeś, bo pragnąłeś mocy, nie dla mnie.
wszystko to było dla ciebie.
MĘŻCZYZNA / PUER
Jednak wróciłem.
Do ciebie wracałem.
KOBIETA / PUELLA
Wracałeś… zmęczony.
Wracałeś odpocząć
Lecz czy zwyciężyłeś, czy przywiozłeś łupy?
MĘŻCZYZNA / PUER
Przywiozłem puchar Ameryki i złoto irlandzkich klasztorów,
Opłynąłem Afrykę i przywiozłem przyprawy z Indii,
Wypełniłem ładownie moich galeonów złotymi maskami Azteków,
Herbatę przywiozłem do Londynu, byłem pierwszy.
Sam opłynąłem ziemię ani razu nie zawijając do portu.
Tak, zwyciężyłem.
KOBIETA / PUELLA
Ale czy wszystko wystarczy, pytałam wtedy.
MĘŻCZYZNA / PUER
Nie chciałem już wychodzić w morze.
KOBIETA / PUELLA
Złoto się kiedyś skończy, mówiłam.
Nie śmiałam prosić byś płynął.
Ale chciałam tego.
MĘŻCZYZNA / PUER
Ja tylko chciałem wiedzieć
co jest naprawdę dobre dla człowieka.
KOBIETA / PUELLA
Twoja sława nikła i ludzie o tobie zapominali.
Czy byłeś na to gotowy, stracić wszystko, co sobie wywalczyłeś?
MĘŻCZYZNA / PUER
Nie dbałem już o sławę. Nie chciałem tam wracać.
Tam był strach, zimno i wszędzie śmierć.
Chciałem tylko wiedzieć, co jest najlepsze.
KOBIETA / PUELLA
Mówiłeś tak, bo byłeś zmęczony.
Sadziłam, że jutro znowu zapragniesz przygód.
Morze cię wezwie. Tak być musiało, pragnąłeś mocy.
MORZE / SYRENA
Wszyscy pragniecie jednego.
Na pokład wsiadacie razem.
Ona nie płynie z musu,
Jego nie gna choroba.
Nie jesteś słabsza ani on silniejszy.
Nie zostawiasz jej, a ona nie czeka.
Nie wzywam was,
lecz sami się wzywacie.
Sami rządzicie się
swym zbójeckim prawem.
Taka jest wasza natura.
Wasza odwieczna prawda.
Na wieki.
W nędzy, przypadku i trudzie.
Powiem wam co jest dla was najlepsze.
Powiem wam mądrość Sylena.
Najlepsze jest poza waszym zasięgiem,
najlepiej byłoby wam wcale nie istnieć.
A skoro już jesteście,
to najlepiej jest wam po prostu
umrzeć.
MĘŻCZYZNA / PUER
Bałem się…
KOBIETA / PUELLA
Czekałam….
MORZE / SYRENA
Umrzeć…
MĘŻCZYZNA / PUER
Pytałem…
KOBIETA / PUELLA
Wiedziałam…
MORZE / SYRENA
Umrzeć…
WSZYSCY
Umrzeć.
Jeszcze jedna rzecz w związku z wpisem poprzednim. Dręczy mnie pewna niespójność. Przywołałem prozę Jerzego Pilcha jako przykład humoru, wcześniej mówiąc o sytuacji, w której śmieszność wykracza poza formę, a żart bywa zabawny, albo zupełnie nie, w zależności od tego kto, jak i kiedy go opowie. Proza jest formalnie zamknięta, więc w momencie, kiedy czytelnik ją czyta, autor nie ma do tego w żaden sposób dostępu. Śmieszność musiałaby więc wynikać tu wyłącznie ze struktury: formy i treści. A jednak nadal wydaje mi się, że istnieje tu analogia. Być może chodzi o to, że czytelnik w pewnym sensie sam opowiada sobie żart, według przepisu podanego przez autora, ale nie w sposób ściśle zaplanowany. Z uwzględnieniem indywidualnych okoliczności. Sytuacja pozostaje żywa i otwarta na nieprzewidywalne. Wtedy analogia do muzyki jest nawet lepsza, bo słuchacz też jest nie tylko biernym odbiorcą, ale każdorazowo aktywnym współtwórcą swojego własnego doświadczenia, mimo zamkniętej partytury.
Za tydzień podsumowanie.