11,7 - 1,6

Odwiedziłem na przykład las między Łączą a Rudzińcem, w którym bywałem często, dawno temu. Był to spory, dość stary, mieszany las położony na lekko pofałdowanym terenie, poprzecinany prostopadłymi ścieżkami i nierównoległymi do nich, licznymi strumykami. Tu i ówdzie zdarzały się polany, gdzie indziej małe stawy.

Pewnego razu, podczas jednej z pierwszych wizyt, zgubiłem się w tym lesie. Nie miałem nigdy dobrej orientacji przestrzennej. Jeśli nie widać słońca albo (innych) gwiazd, nie mam pojęcia gdzie jest północ, a nawet jeśli to wiem, rzadko ta wiedza wnosi cokolwiek w moje poczucie lokalizacji. Po kilku zmianach kierunku, jeśli nie wytężam uwagi, nie pamiętam z którego przyszedłem. Szedłem więc ścieżką przez las po coś, może po chrust, niezbyt długo ani daleko. Była wiosna, wszystko pachniało intensywnie. Było ciepło, ale jeszcze nie duszno. Owady było już słychać, ale jeszcze rzadko widać. Było szaro-zielonkawo. Ja byłem zdrowy, syty i spokojny. Idąc przed siebie w pełnej wewnętrznej równowadze nagle poczułem, że nie wiem, gdzie jestem. Uczucie to nie ogarnęło mnie w całości od razu, przez chwilę miałem wrażenie, że z miejscem, z którego wyszedłem łączy mnie nić, której chwilowo nie widzę, ale mogę ją odnaleźć. Jednak obróciwszy się kilka razy, zrobiwszy po kilka kroków w jedną i drugą stronę, straciłem to wrażenie całkowicie. Nić znikła a ja stałem w miejscu nagle obcym i wrogim. Od nóg pod gardło zalała mnie paraliżująca fala przerażenia zmieszanego z żalem i tęsknotą, chyba za przedwcześnie utraconym życiem. Wszystko, co znałem, stało się niedostępną przeszłością, za szybą. Stałem zapewne kilkaset metrów od pozostałych, ale równie dobrze mogłem być na innej planecie, w innej galaktyce. Po chwili bezruchu zacząłem wzywać pomocy. Wydobyłem z siebie zduszony okrzyk: „ratunku”. Słowo to wydało mi się dziwaczne, niewłaściwie, metaliczne w smaku i kanciaste, ale nie miałem innego. Wołając słyszałem sam siebie, jakby z oddali; zawołałem jeszcze dwa, może trzy razy i zobaczyłem idących ścieżką w moją stronę dwóch nieco starszych kolegów. Byli zdumieni. Dociekali, co się stało. Trudno było im pojąć, że się zgubiłem. Że uważam, że się zgubiłem. Po trzech minutach dołączyliśmy do reszty. Byłem pogodzony z kpinami, których się spodziewałem. Szybko uzbroiłem się na nie zawczasu, w ciągu tych trzech minut, w pełną obojętność. Ku moim trwającym do dziś zaskoczeniu i niedowierzaniu, drwin właściwie nie było. Mało kto zauważył, że coś się stało.

Latem roku 1992 nieopodal miejsca, w którym się zgubiłem przejeżdżał pociąg. Iskra spod jego kół wznieciła pożar, w którym w przeciągu kilku dni cały las doszczętnie spłonął. Drzewa, krzaki, trawy, ssaki, ptaki, gady, płazy i owady zamieniły się w popiół, który potem przez jakiś czas wiatr przewiewał z miejsca na miejsce po poczerniałej glebie. A potem stopniowo zasadzono nowy las, który teraz znowu żyje samodzielnie. Będąc tam niedawno, po raz pierwszy od czasu sprzed pożaru, doznałem dziwnego wrażenia, jakbym zgubiwszy się, nagle odnalazł w miejscu, w którym nigdy nie byłem. Że znam ten las, chociaż rosną w nim inne drzewa i w zupełnie innych miejscach. I że nigdy nie przestał płonąć.