Ruszyłem dalej. Kółko powtarza się razy trzy, jak właściwie zawsze. Ciekawe, że nie potrafię tej decyzji podjąć raz na zawsze, tylko muszę do niej dochodzić za każdym razem od nowa. Powtórki różnią się od siebie, zwłaszcza trzecia jest inna, podwójna. W każdym razie po powtórce trzeciej zaczyna się scena, w której nagle materializuje się gdzieś wysoko jakiś duch. Jakby się skraplał, kondensował, nabierał masy i zaczynał opadać ku ziemi (upadać z powrotem w czas). Bardzo niechętnie, na czyjeś wezwanie. Spada krótko, po chwili jest u celu, przy wigilijnym stole z siedzącą przy nim samotną kobietą. To ona go wezwała, na świadka swojej śmierci. Prosi o zabranie ze sobą. Rozmawiają chwilę. On jest jakby gburowaty, nieprzyjemny i zniecierpliwiony, trudno mu przejąć się losami tego świata, którego już dawno nie jest częścią. Ona wspomina cicho jakieś tragiczne śmierci, jakichś synów, jakichś matek. Krew na śniegu. Prosi o obronę przed czyimś dotknięciem albo dotknięciem kogoś. O świcie już nie żyje. A potem jest jeszcze jedna krótka scena z trzema tajemniczymi gośćmi w pomieszczeniu ze stołem i zmarłą. Czegoś szukają. Chyba nie znajdują. Wychodzą. Na koniec jest znów wysoko i cicho. Wiersz dedykowany jest Matce.

Nie do końca rozumiem te obrazy i chyba nie mam ich rozumieć. Mam wrażenie, jakby były nic nieznaczącymi epizodami w pustym, głuchym wszechświecie. Albo znaczącymi lokalnie, chwilowo. Ból, strach, gniew, rozpacz są jak odgłosy w wielkiej, zimnej przestrzeni, w której wybrzmiewają i zanikają, „jak w kościele”. Na chwilę koncentrują się w pojedynczym życiu a potem rozpraszają i tyle.

War is a Racket (wojna to granda/rozbój) – zdumiewający, szokujący w swoim czasie i nadal brzmiący zaskakująco aktualnie (pierwsza publikacja w 1935), choć raczej zapomniany głos Smedleya Butler’a, utytułowanego generała amerykańskich „Marines” (piechota morska) w krytyce wojny jako przedsięwzięcia przynoszącego gigantyczne zyski garstce możnych i analogiczne rozległe krzywdy i straty rzeszom „zwyczajnych”. Wielka przestroga przed zbliżającą się II Wielką Wojną, w swoim czasie i nadal ignorowana. Ale z głosem świętego oburzenia na ludzkość nie mogę się utożsamić. „Kłopoty” powszechne widzę wyraźnie jako emanację i zwielokrotnienie swojej własnej głupoty i nieumiejętności nieulegania popędom, nagłym wkurwieniom, jakimś zaprzeszłym żalom i tak dalej. Świętym gniewem wolno, być może, zapłonąć, kiedy się doszło do ładu z samym sobą. Albo ewentualnie w wieku powiedzmy Grety Thunberg, kiedy się jeszcze nie wie, że się nic nie wie. Ale taki płomień niekoniecznie wiele oświetla ani ogrzewa. Lumen non omen (?).

Ładny obraz próby dojścia do ładu z sobą i światem: Ralph Demolka i bardzo udana kontynuacja: Raplh Demolka w Internecie. Przyjaźń, zdrada, podstęp, stereotypy i uprzedzenia, dojście do prawdy a przy tym tej prawdy relatywność. Prawdziwy dramat. A do tego jeszcze bardzo śmieszna gra z własnymi (disneyowskimi) konwencjami. Bardzo dobre.

PS.
Pan Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Piotr Gliński zdecydował tym razem nie przyznać dofinansowania dla żadnego z pisanych przeze mnie utworów. Przyczyn mogę się tylko domyślać, być może są inne, niż mi się zdaje i być może przypisuję temu zbyt wiele. Niemniej, pragnę wyrazić wdzięczność. Mimo pewnych wymiernych strat z jakimi wiąże się dla mnie taka decyzja, wrażenie oporu stawianego przez rzeczywistość, nawet oparte na fałszywych przesłankach, stanowi nieocenione źródło motywacji do pracy.