Dźwięki początków
Dziewczyna-Maszyna przychodzi na świat właściwie na linii produkcyjnej. Na początku leży przesuwając się wzdłuż jakichś haków, węży i „sznurów iskier”. Jak produkt fabryczny. Powiększa się, zyskuje kolejne elementy konstrukcyjne, a przy tym świadomość swoich kształtów i granic. Domyślam się dźwięków towarzyszących temu procesowi. W wieku lat mniej więcej dwudziestu nasłuchałem się linii produkcyjnych transportując w różne miejsca Polski ich elementy składowe, w ramach ostatecznie nieudanej próby realizacji marzenia ojca o przejęciu przez któregoś z synów jego firmy specjalizującej się we wdrażaniu zautomatyzowanych procesów ważenia, dozowania i pakowania. Wejść w ten świat miałem najpierw jako kierowca. Przez kilka lat samej końcówki stulecia minionego i początku bieżącego bladym świtem ruszałem różnego rodzaju samochodami wyładowanymi różnego rodzaju sprzętem do fabryk w różnych, głównie północnych rejonach kraju, by tam ów sprzęt dostarczyć. Czasem zatrzymując się po drodze w innej fabryce by odebrać jakiś element dodatkowy. Czekając na załadunek i rozładunek wszystkich tych wag, szaf sterowniczych, silników do przenośników, podajników, dozowników, rotorów i wibratorów, zwojów przewodów, pudeł pełnych bezpieczników, włączników, wyłączników, detektorów i czego tam jeszcze, chcąc nie chcąc słuchałem brzmienia tych wszystkich miejsc. Jest to specyficzny zestaw dźwięków. W pierwszym odczuciu kakofonia, ale po chwili ujawniająca wielopoziomowy, ruchomy porządek z mnóstwem krótszych i dłuższych regularnych cykli. Na plan pierwszy wysuwają się dźwięki o nieokreślonej wysokości – stuki, trzaski i szumy, ale chwila uwagi pozwala wyłowić szczególnie ciekawe głębsze tło dźwięków o wysokościach bardziej określonych, często w spektrum nieharmonicznym, nierównomiernie temperowanych, tworzących melodie, kontrapunkty i akordy. Domyślam się, że dla stałych pracowników owe tło jest przeważnie niezauważalne, a chwilami pewnie nieznośne, ale dla sporadycznego gościa zaskakująco piękne. Wspomniany przy okazji Syreny motor na jachcie wielokrotnie spotęgowany i rozpisany na wiele głosów, plus wielorybio-ptasi, maszynowy śpiew. Przypominają mi się też wcześniejsze doświadczenia podobnego rodzaju, przede wszystkim garaż dziadka, z przerażającym, uruchamiającym się co jakiś czas, zawsze znienacka, agresywnym dźwiękiem kompresora, z dziwnym, niepokojącym sykiem-jękiem-gwizdem spawarki, warkotem-świstem wielkiej kolumnowej wiertarki, wyciem piły tarczowej oraz dzwonieniem podsufitowego podnośnika łańcuchowego. A do tego nieregularne, ale wyraziste dźwięki wysuwania i zasuwania szuflad pełnych śrubek, podkładek i nakrętek, podnoszenia i odkładania większych i mniejszych kluczy, śrubokrętów, kleszczy i obcęgów, piłowanie, szlifowanie i walenie w różne przedmioty różnego rodzaju i ciężaru młotkami, od stalowych po gumowe. I jeszcze dźwięk kroków oraz przesuwania różnych ciężkich przedmiotów po betonowej posadzce zasłanej metalowymi opiłkami i drewnianymi trocinami. A co jakiś czas zamiatanie tej posadzki szczotką o krótkim, metalowym włosiu albo czasem rózgą w typie miotły czarownicy. Garaż dziadka był raczej kameralną sonatą, niż fabryczną symfonią, ale na początek robił wielkie wrażenie. Nawiasem, echa tych wrażeń są w Dzienniku zapełnionym w połowie. Będą też tutaj.
Drugi rodzaj dźwiękowego tła ważny na początku też jest wielopłaszczyznową polifonią, ale organiczną. Kiedy Dziewczyna-Maszyna wchodzi do sali balowej, zanurza się w hałaśliwym zgiełku głosów. Gdzieś w głębi brzmi muzyka, ale dominują rozmowy, śmiechy, krzyki, westchnienia itd. Pojedyncze słowa, właściwie fragmenty słów nie składają się w żadne sensy. Przytłaczający, jednorodny hałas. Jak pierwszy dzień w przedszkolu, kiedy nagle z przewidywalnego, raczej stonowanego dźwiękowego środowiska pierwszych kilku lat życia wpada się w wysoko-decybelowy chaos grupy rówieśników. Hałas-chaos znamionujący bycie na progu. Wolałoby się tu nie być, móc wrócić do domu. Ale nie da się. Nie można też tkwić w miejscu, całkiem odmówić uczestnictwa. Zamknięcie oczu i zasłonięcie uszu daje tylko krótkotrwały, mizerny efekt. Trzeba wejść w rwący nurt. Pewnie tak jest z narodzinami w ogóle, choć się tego nie pamięta. A może tak rodzi się cały świat. Po pierwszym oszołomieniu wstępnej eksplozji pojawia się chęć zatrzymania się, zwinięcia się, powrotu do kto wie czego. I ta chęć już nie znika. Ale nic z tego.
Dziewczyna musi przejść przez próg i ruszyć przed siebie. Po co i do kogo? Ona tego nie wie, ale jest to wiadome. Od początku do końca, nieodwracalnie.