List 10
Trudno jest, Narodzie, mówiąc o „Weselu” nie odnieść się do polityki. Ja jednak podejmę ten trud. Nie złożę deklaracji przynależności, słuszności ani świętości mówiących coś o mnie, ale więcej o mych ojcach i praojcach. Oraz o losowej naturze dziedziczenia. Opowiem za to historyjkę.
Byłem kiedyś w nadmorskim mieście porą letnią. Jedną bardzo późną nocą trafiłem na rodzaj zabawy. Tańczono i pito. Pokrzykiwano. Przepychano się trochę, lecz mimo tarć, jednostkowe prędkości i wektory pozwalały uniknąć wzrostu temperatur lokalnych ponad miarę. Energia średnia była dość wysoka, ale stabilna. Stałem popatrując.
Miałem już wychodzić, kiedy w jednym z miejsc na peryferiach energia jednak wzrosła. Mimo ogólnego harmidru dało się słyszeć głosy podniesione. Zmieniły się tempo i rytm dobiegających stamtąd fraz. Nastąpiła też polaryzacja trajektorii jednostek – większość migrowała na okrąg wokół ogniska, a pojedyncze jednostki o szczególnie wysokiej temperaturze przeciwnie. Zanosiło się na prędką eskalację. Mierzono się wzrokiem z bliska oczyma otwartymi szeroko przy zmarszczonych brwiach. Eksponowano klatki piersiowe. Chwytano się wzajem za elementy odzieży. Pochylano głowy i unoszono pięści. Wtem objawił się ktoś o aurze na tym tle odmiennej. Stał prosto. Bił od niego spokój. Wszedł w sam środek burzy jak pręt kontrolny i mówił coś patrząc prosto w oczy to temu, to tamtemu. Nie uśmiechając się, ale promieniejąc, jakby, pogodą. Rozkładał ręce. Gdyby ktoś zechciał, mógłby mu dać w gębę. Liczył się z tym. I nie wyglądał na takiego, co by nadstawiał gębę na kolejne razy. Ale nikt nie zechciał.
Nie podano sobie rąk. Nikt nie padł nikomu w ramiona. Ale tłum stał się na powrót jednym tłumem. O wspólnym celu. Czy też bezcelu.
Niedługo potem wzeszło słońce.