Jużem szła dalej, kiedy wstał i strąciwszy z rękawa przewieszony skraj brokatu, jak gdyby dawał znać, że komedia się skończyła, ruszył za mną. Zatrzymał się po dwu krokach […]

wtedy ja, zamknąwszy jedną dłoń, drugą zesunęłam z nadgarstka pętliczkę wachlarza. Żeby upadł. Więc on natychmiast...

 Przypatrywaliśmy się sobie już z bliska, nad perłową maciczką rękojeści tego wachlarza. Była to chwila wspaniała i straszna, zimno śmiertelnym kolcem przeszyło mi krtań, abym nie mogła odezwać się, czując więc, że głosu nie wydobędę, tylko chrypkę, skinęłam mu głową […]

 – Pani – rzekł, pochrząkując jak prosię. – Pani, oto wachlarz...

 – Panie – powiedziałam, a głos mój był w timbrze odrobinę matowy, zmieniony, lecz mógł myśleć, że to mój głos zwykły, nigdy wszak nie słyszał go dotąd – czy mam go upuścić raz jeszcze?

Arrhodes wpada w sidła. Jak dziecko, jak to się mówi. Mędrzec, wróg publiczny numer jeden, stanowiący poważne zagrożenie dla władzy niepokorny dysydent, wobec powabnej, tajemniczej piękności jest bezradny. Traci czujność, opuszcza swoje bezpieczne, strategiczne stanowisko pod oknem i przy ścianie, z którego wszystko widzi a w razie niebezpieczeństwa może uciec i rusza za Dziewczyną jak szczupak za błystką. Zakochuje się, jak na gatunek romansowy przystało, od pierwszego wejrzenia.
 

   I uśmiechnęłam się, och, nie kusząco ani uwodzicielsko, ani promiennie. Uśmiechnęłam się tylko dlatego, gdyż poczułam, że się rumienię. Ten rumieniec nie był naprawdę mój, wypłynął mi na policzki, ogarniał twarz, zaróżowił płatki uszu, co wybornie czułam, lecz ja ani się zmieszałam, ani zachwyciłam, ani zadziwiłam tym obcym człowiekiem, w końcu jednym z wielu, zagubionym pomiędzy dworakami […] ten rumieniec zdawał się częścią dworskiej etykiety, tego co właściwe, podobnie jak wachlarz, krynolina, topazy i uczesanie.
 

Dziewczyna też ulega uczuciu, ale jednak inaczej. Zachowując zdolność samoobserwacji. Nie kontroluje się w pełni, nie jest wyłącznie wyrachowana, traci głos, rumieni się i nie potrafi tego opanować, ale może się adaptować, dostrzegać i analizować własne reakcje na bodźce i budować strategię na bieżąco. Nie znając jeszcze prawdziwego celu, zapobiegawczo, na wszelki wypadek. Jest w tym chłodzie nieludzka. Człowieczeństwa, a w związku z tym autentyczności w funkcji kamuflażu przydaje jej niewiedza.

Trudno powiedzieć, czy u Lema ten obrazek to bardziej złowrogie proroctwo nieuchronnie nadchodzących relacji między ludźmi i maszynami, czy raczej satyra na związki jak najbardziej ludzkie, z całą ich żałosnością ujawniającą się w dystansie i dłuższej czasowej perspektywie. Żarliwe uniesienia w służbie ślepej ewolucji. Krynoliny wyzwalające niejasne przeczucie wielkiego spełnienia, uzyskania odpowiedzi na najważniejsze pytanie, zapewniające co najwyżej dawkę endorfin przez jakiś czas.

Ale jednak Lem nie jest w tej refleksji wyłącznie gorzki. Wypowiada się w formie artystycznej, z dbałością o styl. Wypowiada się pięknie, jakkolwiek to piękno by nie było spotworniałe. Owszem, wzniosłe uczucia i głębokie tęsknoty w miłosnych uniesieniach służą celom niekoniecznie zbożnym. Ale jednak fakt, że w ogóle w świecie istnieje możliwość, choćby złudnej miłości, jest znaczący. Przetrwanie gatunków mogłoby bazować na innych zasadach i jednostkowych odczuciach. Choćby strach i gniew mogą być wystarczająco silnymi motywatorami do działania. Ale jednak, z jakichś powodów nie wystarczają, co Lem, mam wrażenie, w całej swojej twórczości zauważa i o czego przyczyny pyta, nie dając żadnej jednoznacznej odpowiedzi (na szczęście…).

Utwór nabrał rozpędu. Faza pierwsza, której moment spotkania Dziewczyny z Arrhodesem stanowi punkt centralny, jest na ukończeniu. Złapaniu się Arrhodesa na miłosny haczyk towarzyszy archaizująca melodia, czy może jej strzępy, otwierająca się jednym z najbardziej w moim odczuciu pojemnych interpretacyjnie interwałów: kwintą czystą. Jeden z wariantów: