Właściwie ostatnia prosta. Chociaż niekrótka. „Dni przechodzą w tygodnie, tygodnie w miesiące”. Machina-Modliszka biegnie w szale, który z czasem przybiera charakter bardziej transu niż wściekłości. Siejąc strach, zniszczenie i śmierć. Lemowski opis tej pogoni to przykład romantycznej frenezji z detalicznymi obrazami przebywanych bezdroży i mokradeł, przebijanych mrowisk i przeszywanych stworzeń stojących machinie na drodze, z szczątkami i krwią spływającymi po jej metalicznej czaszce itp. Modliszka się nie patyczkuje, gna bez ustanku możliwie optymalnym kursem. Jest tu chyba paradoks, bo uciekinier nie ma aż takiej przewagi, ani nawet zbliżonych możliwości fizycznych – porusza się z pewnością nieporównanie wolniej, a do tego musi odpoczywać i pożywiać się. A jednak Modliszka nie może go dopaść, a co więcej, gubi trop. Stoi chwilę bezradna na rozdrożu, „jedną parą odnóży ciągnięta w prawo, drugą w lewo”, w końcu niechętnie zwraca się w stronę pobliskiego klasztoru, licząc na jakąkolwiek pomoc. Tam ma miejsce wspomniana już wcześniej, doniosła z punktu widzenia interpretacji etycznej całej tej historii spowiedź Modliszki przed mnichem. A potem już tylko zwieńczenie pogoni i śmierć kochanka-ofiary w objęciach ukochanej-nemesis.

Muzycznie – pęd i spiętrzenie. Jeszcze jeden, ostatni powrót tematu z początku, w rozczłonkowaniu, przyspieszeniu i zwielokrotnieniu. Od jakiegoś czasu takie pędzące kulminacje buduję nierzadko w utworach. Często na końcu. Coś się ich ode mnie domaga. A są dość wymagające, muzyka szybka i gęsta pod wieloma względami jest trudniejsza do napisania niż wolna, mam wrażenie. Kula śniegowa przybierając masy stawia coraz większy opór. Swobodne toczenie się w dół po zboczu i nabieranie prędkości wraz z wielkością to tylko, ewentualnie, wrażenie odbiorcy. Samo pisanie jest jak toczenie coraz większej kuli pod górę. Ale nie ma tu wielkiej filozofii, mając materiał trzeba się tylko namęczyć.

Trochę a propos, właściwie różnych poruszanych tu wątków, ciekawa książka: Joshua Foer Moonwalking with Einstein. Rodzaj reportażu o „mentalnych atletach” – mistrzach-mnemonistach rywalizujących w zapamiętywaniu możliwie dużych ciągów liczb, zbiorów słów itp. Autor postanawia sam na sobie przetestować stosowane techniki i zdaje relację z postępów (podziwu godnych). A przy tym streszcza też historię tej szczególnej, jak się okazuje wielowiekowej dziedziny i snuje refleksję o adekwatności do życia. Sięgnąłem, bo pamięć jest w Masce ważnym tematem, właściwie pierwszoplanowym. Nie szukałem niczego konkretnego, ale parę rzeczy znalazłem. Refleksje w skrócie i uproszczeniu: pamięć jest przestrzenno-wrażeniowa; pamiętanie to poruszanie się w mentalnej (ale wyraźnie odczutej) przestrzeni i umieszczanie w niej sugestywnych skojarzeń. Myślenie właściwie równa się pamiętanie, więc cała umysłowa, uświadomiona aktywność jest jak przypominanie sobie szczegółów przestrzeni, ze zwróceniem szczególnej uwagi na te jej elementy, które wywołują silną reakcję emocjonalną.

Program zamaskowanej, a potem zdemaskowanej maszyny u Lema zasadza się na tym mechanizmie. Najpierw jest sala balowa – zamknięta przestrzeń z dwoma wyróżniającymi się punktami: twarz Króla i twarz Arrhodesa, które Dziewczyna musi zapamiętać - stanowią punkty inicjujące program, a przy okazji nabiera wprawy w ruchach. Potem jest zwrócenie się do przestrzeni wewnętrznej – w ciemnej karecie, kiedy program bada własne granice i weryfikuje zawartość pamięci czyszcząc ją z elementów zbędnych. A w końcu następuje realizacja w przestrzeni otwartej, gdzie nie ma granic zewnętrznych, po ich, można powiedzieć transcendowaniu przez rozcięcie brzucha, ale jest pamięć przyczyny i celu oraz naturalny, nieunikniony tor przez nie wyznaczony. Coś w tym rodzaju.