Serce
Chana dała Kóbie (tak, o z kreską) serce, ale on swoje oddał Malwie. Obydwa niechciane, przepadły, obumarły i pozostawiły po sobie wyrwy. Pustka, wbrew definicji i wszelkim pozorom nie znosi wyrw, muszą się one wypełnić, chociaż przecież nie mają czym. Wyrwa po stronie lewej wypełnia się pustką ze strony prawej, a potem odwrotnie i zasadą takiej autopojetycznej dynamiki rodzi się i niepohamowanie rozwija, sycząc jak wapno wrzucone do wody, zmierzając ku nieuniknionej zagładzie, świat. Tworząc miriady kolorowych, pozornych, ale łudząco realistycznych i wciągających w pułapkę obrazów. Czyli opowieść tocząca się kółko, czego obrazem zawinięty w sobie wąż. Jak Drach, nawiasem mówiąc, która to konstatacja przyprawiła mnie o lekki zawrót głowy. Ale ustoję.
Radek potwierdził moje przypuszczenia, co do odczytania niektórych wątków. Zresztą część była zupełnie oczywista, jak przede wszystkim pewna gnostycka baza symboli; jeśli niektóre były ukryte, to tylko bardzo delikatnie, tuż pod powierzchnią. Ale kwestia interpretacji ogólnej, powiedzmy filozoficznej, etyczno-morałowej nie była dla mnie całkiem jasna. I zresztą nadal nie jest, chociaż Autor wyjaśnił mi co nieco. Na razie więc nie powiem więcej, bo sam nie wiem do końca co myślę, a może nie powiem wcale, bo przecież wiedzieć nie muszę. Albo jednak powiem tyle: to, że wyrwa jest po sercu, a nie np. wątrobie (jak to bywa w opowieściach), czy innym organie, stanowi jakiś pozostawiający, czy pozwalający na odrobinę otuchy drogowskaz. Być może.
Kształtuje się skład: smyczki, dwójka perkusistów oraz dość nietuzinkowy zespół sześciorga solistów – skrzypków. Plus głosy, chyba trzy żeńskie, bardzo różnorodne pod względem ekspresji i nie tylko. Część tych wyborów to kontynuacja współpracy długiej i udanej, część efekt rozmów i ciekawych sugestii, a część poszukiwań własnych. Będę ujawniał stopniowo. Premiery spodziewać się można jesienią w Tychach.
A Leśmian idzie nadspodziewanie płynnie. Pewnym wyzwaniem jest znalezienie czasu, ale przestrzeń w głowie otwiera się całkiem bezboleśnie. Jestem w połowie pieśni pierwszej, Śmiercie. Płynie trochę imitacyjnie, trochę modalnie, a trochę centralno-tonalnie. Z jakiegoś powodu chodzi mi po głowie cały czas Hindemith, zwłaszcza Marienleben, ale raczej bez głębszych związków. Jest tu (u Leśmiana) zaskakująco dużo ironii, czasem zjadliwej; sporo przewrotnych puent. Chwilami wieje grozą, chwilami groteską. Ale ogółem jest lirycznie (używam tego słowa nigdy nie wiedząc do końca, co znaczy, niemniej podoba mi się).
Świat wokół się chwieje. Spada w przepaść. Zła wiadomość: nie ma spadochronu, dobra: nie ma też gruntu, jak sugerował pewien wesoły pijak.