Kiedyś, dość dawno temu, może kiedy byłem w klasie siódmej, może wcześniej, przyśniło mi się, że stoję naprzeciwko kogoś znajomego, a ten ktoś trzyma w ręku wymierzony we mnie pistolet. Wiedziałem, że za moment padnie strzał i że to będzie koniec. Ogarnęło mnie uczucie spokoju zmieszanego z głębokim żalem. Scenie towarzyszył dźwięk – raczej cichy; długi i żałosny. A potem strzał padł, kula trafiła mnie w głowę i umarłem. Nie obudziłem się; sen nadal trwał, a ja w nim nie żyłem. Wiedziałem w tym śnie, że to koniec, i że tak to właśnie wygląda naprawdę.

Jakiś czas potem, mam wrażenie, że wręcz tego samego dnia, po nocy ze snem, jeden z kolegów w szkole snuł na forum klasy refleksję o tym, jak to jest umrzeć. Że to ciekawe, że nikt nie wie i się nie dowie. Raczej każdy się dowie, ale nikomu nie powie, ktoś odparł. Powiedziałem wtedy, ku nagłemu zainteresowaniu ogółu, że ja wiem. Przyśniło mi się, dodałem po chwili, a zainteresowanie uleciało. Autor głównej refleksji już miał, widziałem wyraźnie, uderzyć w ton szyderczy, ale coś go jednak powstrzymało. Przez chwilę na mnie patrzył, ale nic nie powiedział. Zaczęło mi się potem wydawać, że to właśnie on w tym śnie trzymał pistolet.

Alojs wychodzi poza ciągłość narracji. Jego opowieść, a właściwie on sam stanowi strzępy: swojej własnej, żałosnej historii i historii szerszej, niemniej żałosnej. Strzępy pamięci o wydarzeniach, o nadziei na wydarzenia i o żalu po tym co się wydarzyło, jak i nie wydarzyło. Opowieść Alojsa nie jest szczególnie istotna, nie płynie z niej żaden wielki morał. Nie ma Alojsa i właściwie jakby nigdy go nie było. Można sponiewieranego Alojsa pożałować, ale głębokie współczucie budzi nie tyle on sam, ile ziejąca po nim dziura.

Bałem się, że na początku drugiej połowy utknę na dłużej, ale nie utknąłem. Po małym wstępie, opartym na podobnym materiale co początek całości, ale w zupełnie innej odsłonie, zaczęła się już rozmowa Alojsa z Agnes. Nikogo z nikim.

W najbliższy piątek Maska w Wiedniu. Luźno a propos, dobry dokument, Jim i Andy, o wchodzeniu Jima Carreya w rolę Andyego Kaufmana w filmie Milosa Formana Man on the Moon. Autentyczność wyzierająca spoza wielokrotnej maski błazna. Właściwie również nie całkiem nie a propos strzępów tożsamości.