W wieku późno nastoletnim kilka razy podejmowałem próby nawiązania kontaktu ze zmarłymi. Nie pamiętam skąd czerpałem wiedzę metodologiczną, w każdym razie używałem świeczki, tablicy z literami i cyframi oraz szklanki. Przy płonącej świeczce należało na tablicy postawić odwróconą dnem do góry szklankę, na szklance położyć palce, po czym skierować zaproszenie do nieżyjącej osoby konkretnej bądź po prostu chętnej do rozmowy. Przybysz miałby kierować szklanką za pośrednictwem palców żyjącego, wskazując kolejne litery i cyfry i formułować w ten sposób przekaz. Próby samodzielne nie przynosiły żadnych rezultatów; szklanka pozostawała nieruchoma, płomień świeczki nie drżał, nie działo się nic. Ale któregoś razu zaprosiłem do udziału w takim seansie kilkoro znajomych. Grupa była nieduża, może sześcioosobowa, rówieśnicza, ale pod innymi względami zróżnicowana: płciowo, osobowościowo, w kwestii życiowych historii, aspiracji i tak dalej. Nie wszyscy znali się wzajemnie bardzo dobrze; część znajomości była bliska i zażyła, część krótka i powierzchowna. Niektóre relacje były niejawne; ktoś się w kimś kochał jeszcze tego nie ujawniając, ktoś być może kochał się w kimś nawet jeszcze o tym nie wiedząc, ktoś kimś gardził, ale udawał sam przed sobą, że wcale nie, a ktoś się kogoś bał, ale tłumaczył sobie, że to niestrawność. Usiedliśmy wokół tablicy i położyliśmy palce na szklance. Dawało się wyczuć sporą dozę sceptycyzmu, jednak zanim ktokolwiek zdążył ów sceptycyzm wyrazić albo właściwie zrobić cokolwiek, szklanka zaczęła się poruszać. Jeździła od litery do litery szybko i pewnie, bez oporów, dając wrażenie pełnego podporządkowania wszystkich jej ruchowi. Nie pamiętam wyrazów i zdań w jakie układały się litery, nie pamiętam też pytań jakie zadawaliśmy; część z tej konwersacji wydawała się mieć jakiś sens, część zupełnie nie. Nie miałem wrażenia obecności kogokolwiek, czy czegokolwiek spoza grupy, czułem natomiast wyraźnie intymny, intensywny, nie wyrażony słowami kontakt między wszystkimi żywymi uczestnikami, z wszystkimi ujawnionymi i nieujawnionymi niuansami. Łączące nas i dzielące afekty i animozje, inklinacje, awersje oraz żądze nie dające się z różnych powodów nazwać i wyrazić ujawniły się nagle w scentralizowanym ruchu rąk jak i całych ciał będących w wymuszonym sytuacją bliskim kontakcie. Miałem poczucie wglądu w jaskrawą prawdę o nas wszystkich, z pełną świadomością ale bez konieczności ułomnego nazywania rzeczy po imieniu. Przebieg spotkania był dość gwałtowny; kilka razy przerywaliśmy i wracaliśmy do tablicy i szklanki; nie było to doświadczenie miłe, ani przyjemne, ale niezwykle, powiedziałbym straceńczo wciągające. Skończyło się płaczem niektórych i koniecznością rozejścia się. Nie wracaliśmy potem do sprawy.

W przyszłym tygodniu cała trylogia: Pokora, Syrena i Drach w Tychach.