Tydzień znacznie lepszy, choć nierówny. Przez długie chwile stałem w miejscu, niemało też błądziłem. Ostatecznie, może nieco siłowo, ale przebrnąłem przez cytowany tydzień temu fragment tekstu. Zgodnie z założeniem bazuję na również ostatnio przywołanym przebiegu harmoniczno-melodycznym, powtarzając go kilkakrotnie z pewnymi wariacjami i „dodatkami”. Te dodatki to m.in. akord chodzący mi po głowie od pewnego czasu, wzbudzający we mnie coś w rodzaju odczucia potęgi. Oto jego dwie postaci w inwersji względem gis:

POSŁUCHAJ

 

Kobieta i Syrena prowadzą tu dwugłos. Można go interpretować co najmniej na dwa sposoby. Albo jako obraz pewnej nieuświadomionej przez Kobietę prawdy, jej tkwienie w złudzeniu, albo jako jej spór wewnętrzny między dwiema wizjami siebie i swojego miejsca w świecie. Tak czy inaczej Kobieta jest pełna żalu, a jej los tragiczny. Chociaż to za dużo powiedziane. Los jest tragiczny w wymiarze jednostkowym, w czasie indywidualnym. A w oglądzie całościowym po prostu jest jaki jest. Nie można go ocenić. Co stanowi swego rodzaju meta-tragedię. To jest istota syreniego śpiewu. I to jest też, ośmielę się stwierdzić, jeden z najważniejszych wątków u Szczepana. W każdym razie do mnie przemawia to u Niego bardzo silnie.

 

Te powtarzające się harmoniczne „kółka” są jak kolejne wcielenia. Wiele razy przeżywane mikro-dramaty. Wiecznie powtarzające się, małe, podobne do siebie kulminacje.

Odrobinę zmieniłem kolejność wypowiadanych kwestii. W stronę wzmagającej się częstotliwości „wymiany zdań”, aż do faktycznie jednoczesnego dwugłosu przez chwilę – w niedokładnym odbiciu lustrzanym w osi gis. Teraz końcówka fragmentu wygląda tak (ostatnia kwestia Kobiety częściowo współbrzmi z ostatnią Syreny):

 

KOBIETA

Czekałam na niego tyle razy, dlaczego nie wracał?

 

MORZE / SYRENA

Płyniesz w czarnej sukni przez Atlantyk z Europy,

 

KOBIETA

wychodziłam na skały nad portem, wyglądając żagli.

 

MORZE / SYRENA

W kajdanach płyniesz z Gwinei do Ameryki,

 

KOBIETA

Dlaczego mnie zostawił? Czy wróci?

 

MORZE / SYRENA

Z plugawych zaułków Londynu

przemocą zabrana płyniesz

pod pokładami małych galeonów,

w pełnych ładowniach niewolniczych statków,

w poszukiwaniu raju, daleko od królów i książąt.

Płyniesz miesiąc, dwa, umierają twoje dzieci i ty też umierasz.

Tylko z ciebie zrodzić się mogli nowi osadnicy, nowi żeglarze, nowi niewolnicy.

 

Mam w tej chwili ok 8 minut muzyki, co stanowi mniej więcej 1/3 tej części. Nieźle, choć planowałem być dalej na koniec maja. Swoją drogą, to ciekawy temat w kontekście pisania: ciągłe negocjowanie z samym sobą konieczności dyscypliny, planowości i terminowości z potrzebą swobody i nieograniczenia, ani czasowego, ani żadnego innego. Nie da się tego skwitować banałem w rodzaju „trzeba zachować równowagę”. Musi tu raczej panować dynamiczna nierównowaga ze zdecydowaną przewagą dyscypliny. Swoboda jest stanem naturalnym, default mode, nie trzeba się o nią specjalnie starać. Umysł ucieka w swobodę kiedy tylko może i trzeba go pilnować. Co prawda cokolwiek nowego może się pojawić tylko w momencie tego wyswobodzenia, ale błędem byłoby myśleć o pisaniu jak o ciągłym wpadaniu na coś nowego. To raczej wyjątkowe momenty. Oczywiście mogę mówić tylko za siebie.

 

Teraz mam przed sobą trudny moment – muszę znaleźć sposób na przejście od żalu i tęsknoty do radości, kiedy Kobieta dostrzega żagiel. Wiem już jak ta radość zabrzmi, to będzie ważny motyw w całości utworu. Pojawi się tu po raz pierwszy i wróci w części trzeciej, w zupełnie innej postaci. Ale nie wiem, jak go wprowadzić. Chyba musi się wyłonić zza horyzontu i ukazywać coraz wyraźniej, jak żagiel, ale jeszcze dobrze tego nie czuję. To powinno zabrzmieć jak coś niespodziewanego, choć od dawna wyczekiwanego. Ta radość musi być niepohamowana, dziecięca, oszałamiająca. Nagła i krótkotrwała, bo za chwilę czeka Kobietę wielki zawód. A to kolejny ciekawy temat, pokrewny kwestii dyscyplina vs swoboda: podejmowanie decyzji, kiedy coś jest już wystarczająco dobre, żeby pójść dalej. Nie można mieć nadziei na pewność, że coś nie może być już lepsze, ale nie wolno nie próbować.

 

Zmarł Jerzy Pilch. Wyjątkowy mistrz frazy. Zawsze miałem wrażenie, że Jego kunszt był w jakimś (nieścisłym) sensie muzyczny. Tempo, akcenty i umiejscowienie puenty. Mikro-puenty. Zwłaszcza na poziomie poszczególnych zdań, które są jak doskonałe, bardzo charakterystyczne melodie. Coś między Webernem a Strawińskim.

Nie mogłem nie pomyśleć, że mógłby napisać świetne libretto. Udało mi się nawet dotrzeć do Niego z taką propozycją. Odmówił równie uprzejmie co kategorycznie.

R.I.P.