Wanda najbardziej ze wszystkiego ceniła bursztyny. Miała całe szuflady bursztynowych korali, pierścionków, kolczyków i broszek. Twierdziła, że nie tylko wyglądają wspaniale, ale mają też lecznicze właściwości – cudotwórcze nieledwie. Wiara w moc jantaru stanowiła jeden z bardzo niewielu wyłomów w jej osadzonym nisko przy ziemi światopoglądzie. Nie miała uznania nawet dla przyziemnych artefaktów, („jakiegoś robactwa”), zastygłych w bursztynie. Najlepsze miały być surowe, prosto z piasku. Ale, że Wandzie samej grzebać w piasku jej się raczej nie chciało, chętnie zadowalała się tymi oszlifowanymi ze stoisk i sklepów.

Usiłowałem wyprosić cokolwiek z jej kolekcji. Choćby kamień, który odpadł z pierścionka, albo fragment zerwanych korali. Ale nie, nie było zgody. Natomiast któregoś razu nad morzem, w Łebie, Wanda zabrała mnie do zaufanego sprzedawcy, u którego nabyła (ponegocjowawszy odpowiednio długo) niewielki kawałek bursztynu w stanie surowym, wraz z opakowaniem – plastikową torebeczką w kolorze czerwonym. Wręczyła mi ów zestaw z miną, jakby przekazywała pokoleniowy majątek oraz akces do najgłębszego wtajemniczenia. 

 

Zamknąłem fazę pierwszą, w minucie mniej więcej 24. Jestem wreszcie w trybie pracy ciągłej, nie tylko w trakcie faktycznego siedzenia nad partyturą. Kolejne fragmenty układają się (a czasem rozpadają) niemal samodzielnie, z tyłu głowy. Teraz nastąpi rodzaj interludium wyłącznie w smyczkach. Widzę je w całości, czekam tylko na szczegóły. Powinny skrystalizować się szybko. A potem faza druga, krótsza i prostsza. Wiodąca prosto do samego końca.

 

Odrobinę rozprasza mnie powracająca sprawa Şeküre. Ciągle niewiele wiadomo, więc próbuję o tym nie myśleć. Jak będzie, i kiedy, zobaczymy.