Kula mi w łeb, mawiał Jan. Miał to być żart, ale padał na tyle często i wypowiadany był z taką gorliwością, że zachodziło podejrzenie pogrzebanych w nim pokładów szczerości i prawdy, czy bo ja wiem, życzenia. Jak się miało okazać, nie były te podejrzenia zupełnie bezpodstawne, ale nie o tym będzie mowa. Mowa będzie o kuli, a właściwie całym naboju, który jakoś znalazł się w posiadaniu mamy, za jakimś pośrednictwem Jana. 

 

Jan miał dostęp do broni i amunicji. Podobno miał jakąś w domu lub garażu, ale nigdy jej nie widziałem, więc na pewno nie wiem co, gdzie, ani jak. Wanda zresztą też miała, ale też się tym nie chwaliła. Były to atrybuty ich zajęć, owianych tajemnicą. Nie głęboką, ekscytującą tajemnicą, raczej skrępowaniem; po prostu się o tym nie mówiło.

 

No więc mama posiadała nabój. Taki do Kałasznikowa, o ile się orientuję (a orientuję się bardzo słabo). Nabój był niby cały, ale w pocisku wywiercony był otwór, a pewne ślady na szczycie łuski świadczyć mogły o tym, że ktoś ten nabój kiedyś rozebrał, być może wysypał z niego zawartość i złożył z powrotem. Mama miała nosić go za młodu na szyi w charakterze biżuterii. 

 

Wyprosiłem go i włożyłem do pudła. Przez chwilę miałem zamiar również nosić go na szyi, ale jednak nie zdecydowałem się na to.

 

Utworu przybywa. Ostatnia kulminacja fazy pierwszej prawie gotowa.