Długo bałem się krów. Przyczyn było wiele; choćby sam ich rozmiar. Trudno było mi pojąć, jak ich sama w sobie wielka głowa może być jeszcze tym samym bytem, co zad z ogonem. Do tego różne historie, na przykład o kuzynie, którego raz krowa goniła przez pole, dogoniła i ubodła. Albo o ciotce, którą podczas dojenia krowa kopnęła w głowę tak, że spadła ze stołka i straciła przytomność. 

 

Ale przede wszystkim, przerażeniem i zgrozą napawał mnie krów głos. Zarówno basowy pomruk, kiedy były spokojne, jak i barytonowo-tenorowy ryk wydawany w agitacji. Nie rozumiałem ich języka. Ich głosowe produkcje nie łączyły mi się z przeczuwanymi intencjami. 

 

Dostałem raz w prezencie róg, który jak mi powiedziano, krowa zrzuciła. Długo wpatrywałem się w niego, nie mogąc uwierzyć, że jest prawdziwy. Wydawał mi się nienaturalnie mały. Dziwiła mnie jego struktura. Nie mogłem nijak wyobrazić sobie, jak takie zrzucenie miałoby wyglądać.

 

A niedawno bać się krów przestałem. Po spotkaniu z jedną Maliną twarzą w twarz. Była w ciąży. Stałem przed nią długo. Jej dziecko poruszało się w jej brzuchu. Popatrywała raczej obojętnie, nie formułując żadnej groźby. Trąciła mnie nosem.

 

Przebrnąłem przez trudny moment w utworze. Chciałem połączyć jeden pogodny cytat z dojmująco smutnym fragmentem tekstu. Bo tak tekst sugeruje i bo sam czułem, że to bardzo słuszny trop. Ale mi nie wychodziło. Stałem w miejscu, jak krowa, przez kilka dni. Aż w końcu, wczoraj, w jednym zrywie napisałem cały fragment i będąc w minucie piętnastej zbliżam się do zamknięcia fazy pierwszej (z dwóch).