Wielkanoc spędzaliśmy zazwyczaj u Wandy i Jana. Motywów świątecznych nie było, prawdę mówiąc, zbyt wiele. Jaja na śniadanie i właściwie to wszystko. Transcendencja, jeśli można tak się wyrazić, nie leżała w obszarze zainteresowań Wandy aż do samego schyłku jej trzeźwego życia, zaś Jan poszukiwał transcendencji po swojemu, w cieniu, w podziemiach, tropiąc wyłomy w newtonowskiej strukturze świata oraz penetrując coraz głębsze pokłady świadomości alterowanej przy pomocy alkoholu w różnych stężeniach. Niemniej było miło, atmosfera odrodzenia udzielała się.

 

Na ścianie w pokoju Jana wisiała ozdoba, która bardzo mi się podobała. Był to rodzaj koralikowej, okrągłej sieci, w której centrum znajdował się medalion z mini-płaskorzeźbą przedstawiającą coś, co uznać można było za kwiat, albo za ognisko z płomieniami wokół kilku komórek eukariotycznych. Za jakieś łono z budzącym się do życia organizmem.

 

Któregoś razu medalion wypadł z sieci. Może trochę mu pomogłem. Pozwolono mi go zabrać, bo nikt nie przywiązywał do ozdoby szczególnej wagi.

 

Szukam klamry w tekście. Albo miejsca, w którym dokonuje się przełom formalny i znaczeniowy. Nic doniosłego. Nie ma tu doniosłości, tylko ciche echa minionego życia. 

 

Stabat Filius dolorosis
Iuxta lectum lacrimosis
dum iacebat Mater.