Kiedy urodził się mój średni brat, co miało miejsce latem, pojechaliśmy odwiedzić mamę (i brata, który jednakowoż był dla mnie jeszcze bytem zupełnie nieogarnionym i takim pozostał na długo) w szpitalu. Pamiętam z tej wizyty niewiele, jakieś okno w ścianie, jakieś osoby ubrane na biało i mamę w oknie ukazującą brata w wyciągniętych rękach jak lekko jeszcze krwawe trofeum. Zrobiło to na mnie wszystko wrażenie raczej umiarkowane. Nudziłem się trochę i chciałem iść do domu.

 

Ale po wyjściu ze szpitala trafiliśmy na odpust. Stragany z mnóstwem wspaniałych, olśniewających rzeczy. Powiedziano mi, że mogę sobie coś wybrać. Biegałem od stoiska do stoiska przez długi czas, aż w końcu zdecydowałem się na zielonego węża o czerwonych oczach i pawim wzorkiem na ciele. Trzymając za ogon dało się wprawić go w wężowe wicie przy nieznacznych ruchach rąk. Był jak żywy. Budził strach, ale nie we mnie – ja byłem jego przyjacielem a on moim sprzymierzeńcem. Z czasem stracił większą część ciała a z nim trochę ruchliwości. Ale nie powabu.

 

Koniec zawieszenia. Siły się zgodziły, porozumiały; nie wnikam, jadę dalej, premiera na horyzoncie.