Patrząc na górę widzi się kilka różnych rzeczy. Po pierwsze widzi się skonkretyzowany wymiar wertykalny – dający się zlokalizować, wykraczający dalece poza (ponad) namacalny kontekst odległości własnego oka od podłoża punkt w przestrzeni nad sobą oraz linie prowadzące do tego punktu od płaszczyzny, na której się jest. Po drugie widzi się rezultat a tym samym dowód działania sił formujących środowisko – magma, lawa, górotwór i tak dalej. Po trzecie widzi się też górę w odniesieniu do siebie albo na odwrót, w każdym razie poprzez swoją zdolność do pokonania różnych możliwych dróg na szczyt, mimo wszystkich ograniczeń – grawitacja, kąt nachylenia, rodzaj materii, własna siła, wytrzymałość i tak dalej. Można też widzieć w górze masę metafor odsyłających w właściwie dowolną sferę doświadczenia a zgrabnie konsolidujących różne zogniskowane w jakimś punkcie perspektywy. Góra – wyzwanie. Góra – wezwanie. Góra – dzieło. Góra – życie. Góra – świat. Ale, że pokuszę się o maksymę, wszystko to gówno warte, jeśli nie zebrać się i nie ruszyć. Choćby z grubsza, na ogół, mniej więcej w górę.

Chodzą mi po głowie różne melodyjki.