Powoli brnę przez scenę IV. Nieco zbyt powoli, przez co chwilami prawie wpadam w panikę. Ale w porę wycofuję z krawędzi. Nie patrzę w dół.

 

Mam materiał dla tej sceny; choć może miejscami nie całkiem wyraźny, to właściwie kompletny. Tekstowy, muzyczny i powiedzmy pojęciowo koncepcyjny. Wiem co kto mówi, dlaczego i jak się z tym czuje oraz jakie to ma znaczenie dla rozwijającej się akcji. Ale jednak brnę powoli, bo zmagam się z dwiema sprzecznymi tendencjami: do rozwijania materiału w dwóch różnych kierunkach. Kierunek pierwszy dyktuje tekst, który odczuwam jako dość lekki, trochę w duchu komedii czy satyry, często i nagle zmienny w chwilowym powiedzmy zabarwieniu kolejnych fraz. A kierunek drugi dyktuje muzyka, która mi się sama silnie nasuwa, o ile nie narzuca, a która jest dużo bardziej stała i posiada powolniejszą dynamikę rozwoju i swoje własne kulminacje, niekoniecznie lekkie w charakterze. Muszę się przyglądać intensywnie kolejnym fragmentom, czy nie brzmią fałszywie. Oczywiście nie będę tego wiedział na pewno choćbym się przyglądał bez końca, więc muszę iść dalej. No więc idę.

 

Şeküre przygląda się tej scenie, ale nic nie mówi. Może nawet nie widać jej zupełnie. To punkt widzenia samego widza staje się tu w pełni punktem widzenia Şeküre. Tak mi się zdaje.

 

Poszedłem wczoraj do kina na The Silent Twins Agnieszki Smoczyńskiej. Świetny, głęboko poruszający i powiedziałbym wirtuozowski film. Powrót reżyserki do konwencji gry elementami musicalu i, jakby to powiedzieć, upłynnionego realizmu, która wychodzi jej mistrzowsko (odsłoną chyba pierwszą były również wspaniałe Córki dancingu). Swoją drogą The Silent Twins stanowią ciekawy przyczynek do rozmowy o historiach prawdziwych jako materiale dla filmów fabularnych. Bywa z tym różnie, natomiast tutaj prawdziwość historii źródłowej przydaje obrazowi porażającej mocy. A dziś rano widzę, że film otrzymał Złote Lwy w Gdyni. Nie zdziwiłem się.