Mur okazał się twardy. Biłem weń głową przez większość tygodnia, dopiero pod koniec zaczął się kruszyć, a wczoraj wreszcie rozpadł się i pozwolił pójść dalej. Mam tekst sceny IV, ale też coraz pełniej skrystalizowany pomysł na scenę kolejną, która ma już stanowić finał aktu pierwszego. W scenie IV w rodzaj interakcji wchodzą dwaj ilustratorzy. Odrobinę wyabstrahowani, sumujący cechy kilku postaci i wątków powieściowych. Zarysowuje się tu konflikt, z jednej strony w takiej formie między takimi akurat postaciami w książce nie zachodzący, ale w gruncie rzeczy będący jednym z sedn całej opowieści. (Bo sedn jest kilka). 

 

A w scenie V, finałowej, wydarzenie przełomowe. Śmierć. W powieści jest ona (niejedna) wynikiem splotu złożonych okoliczności przedstawionych w wielu wątkach, których w libretcie nie będzie. Nie zmieszczą się; zaciemniłyby tylko obraz. Czekałem na pomysł, na olśnienie jak tę śmierć uzasadnić, komu powierzyć jej zadawanie (jest tu pewne pole manewru, bo przez większość powieści ta i inne śmierci są owiane tajemnicą) i tak dalej. Doczekałem się, już wiem i czuję z tego powodu rodzaj ulgi oraz satysfakcji. Są owe uczucia zwodnicze na tym etapie, ale chwilowo sobie na nie pozwalam.

 

Mogę powiedzieć już co nieco o muzyce, ale nie powiem zbyt wiele. Typ zespołu instrumentalnego jest niemałym wyzwaniem. Przyzwyczaiłem się i przywiązałem do klasycznej, nie bardzo dużej, ale jednorodnej a jednocześnie elastycznej barwowo, artykulacyjnie i dynamicznie podstawy smyczkowej. A tu mam zupełnie inne zwierzę do poskromienia (skrzypce, gamby i kontrabasy). Zwierzę niejednorodne, nierówne i kapryśne. Ale mające swój indywidualny, trochę egzotyczny charakter. Pełne sprzeczności, które dają się czasem pogodzić. Dające się oswoić. O całym tym zespole mogę to zresztą powiedzieć. Trochę jak zbiór przypadkowych instrumentów na targu. Tak zresztą do pewnego stopnia wyglądała sztuka instrumentacji w XVII wieku – kto akurat przyszedł i miał funkcjonalny instrument, ten grał. I jakoś ładnie to wychodziło.

 

A teraz na chwilę do Bad Muskau. Ciekawy jestem Leśmiana, pamiętam go jak przez mgłę. Jak i Baśń, która też już na horyzoncie.