Rozproszyłem się. Zapominam chwilami kim jestem i co to za ciemności dokoła. Co to za światełka migocą. Okrężna i kręta droga; co zrobić. A może by nic nie zrobić. Zaraz wzmaga się pożar, czy tam powódź.

 

Przypomniał mi się Jan B. w garażu, w kanale pod samochodem (niebieski Fiat 125p; wersja z przełomu lat ’60-’70, z pionowymi lampami z tyłu i dźwignią zmiany biegów przy kierownicy). Zranił się w rękę. Mocno; prawie odciął sobie palec. Wytoczył się z kanału i przygotował stanowisko opatrunkowe zgarniając z łomotem stertę jakichś rzeczy z blatu. Oblał sobie szczodrze rękę wódką a następnie zakleił ranę taśmą klejącą. Omotał nią palec i jeszcze kawał ręki; nie chciała się kleić do ciała, bo było za dużo krwi. Lżył mamrotliwie. Zaopatrzoną rękę uniósł Jan przed siebie i serdecznie jak nigdy się uśmiechnął. Na propozycję szpitala Jan ręką machnął, zraszając posoką teren na dobrych parę metrów przed sobą. Rana szybko się zagoiła. Był Jan królem tego terenu.

 

Tymczasem mam tekst w wersji drugiej. Jest dobry. Jest przewiewny, jak sama książka. Niepozorny, ale mocny. Jeszcze chwilę przyglądam mu się z różnych stron.