Kojarzyłeś mi się długo, Narodzie, z azbestem. Kiedy byłem mały, był azbest wszędzie dookoła. Pokryty był nim dom, w którym mieszkałem, pokryte były inne domy, sklepy i szkoła. Leżał też wszędzie na ziemi, w prostokątnych i trójkątnych kawałkach. Można było po nich skakać i na nich siadać, łamać je na mniejsze kawałki ręką lub nogą, rzucać nimi tak, że leciały daleko lotem obrotowo-ślizgowym. Aż nagle zaczęto powtarzać, że to materia niebezpieczna. Śmiercionośna. Że składa się z maleńkich, ostrych jak szkło elemencików, które się wdycha i które wbijają się w ciało od środka i powoli zabijają. Bardzo w to wątpiłem. Widziałem z jakich elementów składa się azbest. Im mniejsze, tym trudniejsze do złamania.

 

Usłyszałem w tym czasie jak ktoś, może wujek przy stole, albo nauczyciel w szkole powiedział, że taki właśnie mamy naród – azbestowy. Z daleka jak marmur, a z bliska się sypie i jeszcze zatruwa, ha, ha, ha. Co za dureń. Nie spodobało mi się to, ale zostało mi w głowie na długo.