Ruszyłem. Postać bez twarzy wychodzi na scenę i rozpoczyna opowieść. Widzę tę postać wyraźnie. Całość opowieści też widzę, choć bardziej mgliście. Ale wiem, co kiedy będzie się wydarzać, kto uosobi czyje cechy książkowych bohaterów, które wątki wybrzmią i w jakiej kolejności. Mniej więcej, coraz więcej.

 

Rzecz w powieści Pamuka fundamentalna – perspektywa. Spór o jej prawomocność w przedstawianiu świata. A głębiej, samym w widzeniu świata. Jak ludzki ogląd rzeczy pomniejszający je w miarę rosnącej odległości ma się do prawdy o nich i o człowieku, czy to, co bliskie przesłania część tego, co dalsze, a najodleglejsze znika, czy warto w ogóle zwracać uwagę na to, co widać – oto są pytania.

 

Widmo rzeczy oddalających się przesuwa się ku czerwieni – oto jest jakaś odpowiedź.

 

Ruszyłem również z drugą wspominaną niedawno rzeczą – koncertem fletowym. Początkowo nie wyobrażałem sobie pracy równoległej, ale znalazłem klucz. W przypadku opery horyzont czasowy jest odległy a całości materiału do ogarnięcia stałą uwagą – ogromne. Zajmuję się tym od wczesnego rana do mniej więcej południa. A po południu, nawet pod wieczór, zmieniam perspektywę na bliską, biegunowo różną. Myślę o koncercie odcinkami około minutowymi. Bez narzucania sobie presji rozwijania długich fal narracyjnych. Podążam za kaprysami, można powiedzieć. Tak też czuję naturę fletu; powietrze uchodzi z grającego bardzo szybko, szybciej niż w którykolwiek inny instrument dęty. Jest to właściwie ledwo dający się okiełznać, kapryśny świst powietrza w dwustronnie otwartej rurce. Ledwo dźwięk zaistnieje już trzeba go przerwać dla zaczerpnięcia oddechu. Te zmiany perspektywy, o dziwo, nie tylko dają się wykonać, ale nawet działają ożywczo.

 

Tymczasem zostałem profesorem. Przez moment miałem ochotę jakoś podsumować swoją drogę od zera do profesora, ale jednak daruję sobie. Dużo bardziej realny w moim codziennym odczuciu i doświadczeniu jest kierunek odwrotny – wielokrotnie z powrotem do zera.

 

W tym duchu, wracam do roboty.