No dobrze, ostatnie chwile w porcie. Jak zwykle nie wszystko całkiem gotowe, nie wszystkie sprawy lądowe załatwione w pełni, niektóre zakończone w pośpiechu, nawet gwałtownie, a inne zawieszone. Nie mam kompletu map, nie mam nawet pewności co do szczegółów trasy. Ale znam cel i termin, w którym muszę do niego dopłynąć – za pół roku. A jest ów cel odległy. Rejs może nie dookoła świata, ale na pewno przez ocean, czy dwa. Przez wody raczej burzliwe, rejony wietrzne i zimne. Boję się i cieszę się.

 

Mianowicie przede mną opera. Duża. Na podstawie „Nazywam się czerwień” Orhana Pamuka. Autor pisaniem libretta zupełnie nie był zainteresowany, ale udziela błogosławieństw i konsultacji. Pisaniem zajmuje się Małgosia Sikorska-Miszczuk. Ja w zasadzie w pisaniu przeszkadzam, ale w najlepszej wierze. Jeśliby libretto miało w wyprawie morskiej stanowić ożaglowanie, to ożaglowanie mam dziurawe. Ale mam igły i nici oraz zapas płótna, jak również przeczucie optymalnego kształtu. Powiedziałbym, że mam kadłub, maszty i liny, ale nie do końca jeszcze wiem co to za jednostka, którą dowodzę, bark czy barkentyna. Okaże się to w fazie pierwszej, już na wodzie.

 

Byłem jeszcze na chwilę w Poznaniu, gdzie za rok rezultaty tej wyprawy. Miłe spotkania i rozmowy, duże plany. Ale ja się już wyłączam i odcinam. Zamykam.

 

Przeglądam stare zdjęcia. Różnie bywało. Wyblakłe pozory. Horyzont chmurny; następne razy już z pełnego morza.