Kiedy byłem mały, nie mieściło mi się w głowie, że ktokolwiek mógłby być komukolwiek nieprzychylny i nie życzyć wszystkim wokół jak najlepiej. Jawiła mi się jakaś niedookreślona, ale oczywista dla wszystkich wspólna sprawa, niepozostawiająca wątpliwości co i jak oraz kiedy należy, a co nie. Potem dopuszczałem stopniowo możliwość odstępstw, ale nadal nie pojmowałem, jak ktokolwiek mógłby nie uznawać i nie wyznawać natychmiast jakichkolwiek swoich uchybień czy przewin, gdyby się takie, chyba tylko przypadkiem, miały zdarzyć. Wobec przybywających dowodów, że może być inaczej oraz rozczarowań, również samym sobą, wgląd ten powoli i nieubłaganie erodował, ogółem w stronę bieguna przeciwległego. Teraz jestem chyba gdzieś w połowie drogi, może już nieco za połową. Ale myśl, że mógłbym zostawić równik daleko za sobą a w końcu może i na ten drugi biegun dotrzeć napawa mnie zgrozą. Choćby to miało oznaczać odwrócenie się od, że tak powiem prawdziwszej prawdy, to wolę się opierać tej tendencji. Wolę być idiotą.

 

Snuję fantazje o jachcie żaglowym. O wichrze i ciszy i ciszy w wichrze i prostej konieczności wśród zawiei. Hej ho.