Starcie
W kontakcie z innymi psami, Hałas przyjmował zawsze pozycję alfy. Miał ten rodzaj spojrzenia, na które mniejsze i podobnej do niego wielkości psy reagowały ucieczką, a większe spokojną rezygnacją z konfliktu. Nie pamiętam sytuacji, w której Hałas musiałby używać innych argumentów poza zastygnięciem, lekkim pochyleniem głowy, cofnięciem uszu i ewentualnie obnażeniem zębów. Poza jedną.
W gospodarstwie rodziny mojego Ojca, w małej miejscowości między Rzeszowem a Sokołowem Małopolskim, mieszkał duży, czarny pies nazywany Bacą. Mieszkał to zresztą za dużo powiedziane. Pomieszkiwał. Zatrzymywał się co jakiś czas, kiedy nie polował w pobliskim lesie albo kto wie co innego robił podczas swoich wielodniowych nieobecności. Któregoś razu jadąc w odwiedziny do tamtejszej rodziny zabraliśmy ze sobą Hałasa. Baca akurat był w domu. Pierwsze spotkanie przebiegło jak zwykle. Hałas dostrzegłszy Bacę zjeżył się lekko i warknął, a upewniwszy się, że nie ma żadnej reakcji kwestionującej jego wyższość w hierarchii, oddał mocz i eksponując w stronę Bacy swój odbyt oraz jądra udał się na zwiedzanie gospodarstwa. Baca patrzył za nim chwilę wzrokiem znużonym, po czym nie okazując dalszego zainteresowania sprawą położył się pod drzewem. Wydawało się, że zasnął. Ale kiedy wszyscy dorośli ludzie zniknęli z pola widzenia (ja miałem lat ok 13), Baca błyskawicznie wstał i skoczył w kierunku Hałasa. Bezgłośnie. Nie wydając najmniejszego dźwięku powalił Hałasa na ziemię, przytrzymał łapą za pysk i zacisnął szczęki na jego gardle. Hałas był psem dwa, o ile nie trzy razy mniejszym od Bacy, ale bardzo zwinnym i silnym. Po chwili szamotaniny udało mu się wyzwolić i uciec w kierunku otwartej stodoły. Baca pognał za nim i po chwili obaj zniknęli za drzwiami. Ja, wyrwawszy się z odrętwienia, na trzęsących się nogach pobiegłem za nimi. Zastałem ich na środku pomieszczenia, w tej samej konfiguracji, co wcześniej: Baca z zębami zaciśniętymi na szyi Hałasa, z tym, że tym razem Baca wywijał dziko głową, a tym samym i Hałasem na wszystkie strony, zmierzając ewidentnie do przetrącenia Hałasowi kręgosłupa. Wszystko nadal odbywało się prawie bezdźwięcznie, a w każdym razie tak to zapamiętałem. Zdjęty absolutną trwogą chwyciłem do ręki stojącą w rogu miotłę – taką z długim drewnianym trzonkiem – i zacząłem okładać nią Bacę po grzbiecie. Wrzeszczałem przy tym imię Bacy co sił w płucach a głos mój co chwila przechodził w tony piskliwe. Wrzeszczałem więc, wydając do tego piski: Baca, Baca!
Hałas okazał się ofiarą nie tak łatwą do zgładzenia. Kiedy byłem pewien, że już się nie rusza, a najwyraźniej podobne wrażenie odniósł Baca, bo przestał Hałasem potrząsać i zwolniwszy nieco uścisk położył go na ziemi, Hałas sprężył się gwałtownie, wywinął w lewo a potem w prawo i wyrwał Bacy, po czym pomknął w stronę pola rozciągającego się za stodołą. Baca spojrzał na mnie dziwnie. Nie bałem się go, znaliśmy się od dzieciństwa i nigdy nie poczułem z jego strony cienia zagrożenia. Nie przestraszyłem się więc; nie strach, ale coś innego kazało mi odwrócić wzrok i wyjść spokojnie ze stodoły. Spojrzałem w stronę pola; Hałasa nie było już widać i uznałem w duchu, że nigdy więcej go nie zobaczę. Pobiegłem opowiedzieć o wszystkim dorosłym. Zrobiło się duże zamieszanie; wszyscy wybiegli z domu, jedni szukali Hałasa, drudzy lżyli Bacę. Ktoś z gospodarzy zaczął go bić, co Baca znosił cierpliwie, dobrze wiedząc za co te razy i okazując nieszczerze skruchę w ramach jasnej dla wszystkich konwencji. Po oględzinach stodoły stwierdzono, że ślady krwi są bardzo skąpe, więc Hałas powinien przeżyć. Udano się na poszukiwania, ale po chwili je zarzucono; pole w tym miejscu ciągnęło się po horyzont; nie było sensu iść przed siebie a nawoływania nie przynosiły rezultatu. Wracając z pola do domu zauważyłem, że nadal trzymam kurczowo w ręku miotłę.
Po paru godzinach Hałas wrócił. Ominął Bacę szerokim łukiem i nie spoglądał w jego stronę, ale poza tym wydawał się być zupełnie spokojny i w dobrym nastroju. Lubiłem myśleć potem, że zawdzięcza mi życie, ale nie wydawał się podzielać tego zdania w najmniejszym stopniu. Nie szanował mnie ani odrobinę bardziej, ani mniej (czyli prawie wcale). Nie zmienił się też jego stosunek do innych psów.
Mam nieodparte wrażenie, że już kiedyś pisałem o tym. Ale zgodnie z założeniem, nie sprawdzam.
Skończyłem miniaturę siódmą. Zaczynam kolejną, a jednocześnie piszę tekst dziewiątej – raczej ostatniej w całej operze. Nie widzę jeszcze lądu, ale chwilami czuję już jego zapach. Przepełnia mnie szczególne uczucie – wycieńczenia i zarazem wielkiej mocy.