Wracam jeszcze raz do pytania o sens Wigilii (Baczyńskiego). To jest antywigilia, albo wigilia końca świata, wigilia apokaliptyczna. Pomysł Tomka na nazwanie całości (pieśni Baczyńskiego w połączeniu z Kindertotenlieder Mahlera) APOKALYPSIS jest trafiony. Matka czeka na przybycie na świat syna. Syn jest jej, ale nie z niej samej, tylko z Boga. Przy czym nie jak w historii wiadomej, tylko na różne sposoby na opak. Pani nie jest młodą matką, tylko starą kobietą, na progu śmierci. Syn nie jest noworodkiem, już kiedyś żył, ale umarł i teraz matka potrzebuje go, wzywa, jako wybawienie, ale nie dla świata, tylko dla siebie od świata. Wie, że umiera i prosi o przewodnika. Syn przybywa, zniecierpliwiony i niechętny, ale prośbę spełnia. Trzej przybysze, „ciemni, schyleni, długo szukający w szafie” — Trzej Królowie znajdujący tylko martwe ciało. Wieczór przed narodzeniem Boga 2021 lat temu był radosnym początkiem Kościoła; tutaj przywołany jest kościół jako budowla – wyniosła, ale już pusta i zimna.

Wyznam, że porusza mnie historia z Nowego Testamentu. Wizja człowieka urodzonego w nieco szemranych okolicznościach, z ciąży bądź co bądź pozamałżeńskiej (w czasie, kiedy stanowiło to bardzo marny prognostyk na przyszłość), który okazuje się być superbohaterem wszechczasów, wiedzącym zawsze, od małego, co powiedzieć i zrobić, skromnym acz odważnym i niezłomnym, szczerym i uczciwym acz mającym swoje mroczne tajemnice, z którymi mierzy się w odosobnieniu. Przeczuwa od początku swój los i życiowy cel, przerażający i pełny bólu, który jednak mimo strachu przyjmuje i mu się poddaje, właściwie bezbronny. Czuje niby, że racja jest po jego stronie i że dając się przybić gwoździami do krzyża robi nadal to, co należy, ale w końcu dopada go jednak zwątpienie, mimo którego zachowuje do końca godność i jak to się mówi twarz. Umiera na podwyższeniu symbolizującym potępienie dla najgorszych typów, a tą śmiercią i całą wiodącą do niej drogą, dla niewielkiej początkowo garstki osób dającej początek tysiącletniej i wielopokoleniowej tradycji przemienia ów symbol potępienia w symbol uświęcenia i nadziei; drogi właściwej, wyważającej proporcje między miłością własną a pokorą, zrównującej wszystkich wobec wielkiej tajemnicy.

Natomiast koda tej historii przemawia do mnie mniej. Triumfalny powrót z zaświatów, fanfary, światła, wniebowstąpienie itp. są, jeśli mi wolno, elementem zbędnym. Jak niezgodna z mitem końcówka Orfeusza narzucona Monteverdiemu. Z takich dopowiedzeń, kojących wyjaśnień nie wynika wiele dobrego, myślę. Niechby „czemuś mnie opuścił”, nie dające przecież odpowiedzi jednoznacznej, wybrzmiewało z właściwą mocą, zrozumiałą dla każdego i jakoś oczyszczającą w tego dramatu katastrofie, a nie było natychmiast zagłuszone nienaturalnym zwrotem akcji w stronę, z grubsza „ale potem żyli długo i szczęśliwie”. To, że owa baśniowa koda stała się sednem tej tysiącletniej, wielopokoleniowej tradycji wydaje mi się dziwne i niefortunne. Ale może się czepiam.

Jest w Wigilii element autobiografii — pokoleniowej, w kontrapunkcie do biografii Zbawiciela. Jeśli historia Chrystusa jest historią o nadziei, o zwycięstwie dobra w nierównej walce ze złem i o dającej się odczytać, ocenić i zastosować hierarchii różnych dróg do różnych celów (gorszych, lepszych i najlepszych), to scena przy wigilijnym stole Baczyńskiego jest kontrhistorią o całym pokoleniu młodych zbawicieli, których wysiłki czynione w najlepszej wierze idą na marne, topnieją jak śnieg na brudnym chodniku, i o płaczących po nich matkach. Ale nie jest to chyba wyznanie niewiary, tylko, właśnie, wybrzmiewające echem pytanie o przyczyny nieobecności.

Orkiestracja nabrała tempa i widać jej koniec, w perspektywie tygodnia.