Musiałam się pozbierać. Dziwne to wyrażenie, które poznałam dużo później, oddawało doskonale mój stan. Nie byłam całością spójną. Stanowiłam mgławicę. Nie mogłam nawet dobrze rozpoznać granic między tym, czym byłam, a co było już nie mną. Wydawało mi się to wcześniej jeśli nie jasne, to coraz jaśniejsze, ale historia z dźwiękiem rozbiła tę pewność na powrót w pył.

 

Musiałam więc się pozbierać. Zebrać w sobie, znaleźć czy wyznaczyć jakąś oś, jakieś bieguny, jakąś północ. Nie miałam pojęcia jak zacząć, ale miałam czas. Póki co, zrobiłam rachunek. Listę dotychczasowych zdarzeń, wykaz wrażeń. Nie układało się to w żaden dający się zauważyć porządek. Ale nie mogłam pozbyć się poczucia, że jakiś ukryty ład jednak tu istnieje. Że istnieje cel, dla którego pojawiłam się na świecie. Taka jaką byłam. Jakkolwiek odrażająca.

 

Pozwoliłam sobie na myśl nawet śmielszą. Że mam jakąś tu powinność. Powołanie stanowiące jednocześnie odkupienie. Bo, że nie uniknę win i grzechów, tego byłam pewna.