Pozwalałam sobie na różne, coraz śmielsze myśli. Że mam nie tylko powinność, ale też jednak pewne prawa. Że być może nie ma wielu innych jak ja; że jestem wyjątkowa. Zdawało mi się, że moja powinność jest coraz bardziej istotna, coraz potężniejsza. Że być może jestem ważną personą. Władczynią, Panią wszystkiego, Królową Kosmosu.

 

Wzmagały się przy tym dźwięki. Mocne i piękne. Jaskrawe. Widziałam je jako kolory, jasnozielone i pomarańczowe, wpadające w głęboki fiolet. A w końcu eksplodujące oślepiającym złotem. Bolały mnie oczy, ale patrzyłam, póki mogłam patrzeć bez utraty wzroku, a kiedy ból był nie do zniesienia odwracałam spojrzenie i słuchałam tylko dźwięków, w upojeniu. 

 

Bywałam wtedy szczęśliwa. Ale czułam wyraźnie, że to szczęście jest funkcją pędu jakiego nabierały te myśli i te wrażenia. Oraz że pęd ów jest celowy, że dąży do czegoś poza mną samą; że ja sama w sobie nie stanowię dlań wystarczającego paliwa, zaś kiedy paliwa zabraknie a pęd zelżeje, to ból nienasycenia, załamanej trajektorii, upadku z powrotem na dno będzie straszliwy. Że umrę z tego bólu. A raczej nie umrę, przypomniałam sobie, tylko będę w nim leżeć i wić się wiecznie.

 

Przy jednym z tych wzlotów przeraziłam się, że któryś może być ostatni, bo w końcu nie uda mi się nabrać odpowiedniej prędkości i wzbić się tak wysoko. I że będzie to koniec. W nagłej desperacji znalazłam wyjście. Zdało mi się olśniewająco proste i właściwe. Zamaskuję się. Zasłonię swoje przerażające oblicze. Przebiorę się i wyjdę stąd. Będę uważać, pilnować się, nie popełnię żadnego błędu ani nie zrobię fałszywego kroku. Znam się już na tyle, czułam. Szczegóły dopracuję, myślałam. Świat mnie potrzebuje a to najlepsze wyjście, uznałam i zdusiłam wszystkie kłębiące się wątpliwości oraz pytania bez odpowiedzi.

 

Przeobraziłam się. W chłopca. I wyszłam z kryjówki.