Wyszłam na zewnątrz. W nowej skórze. Pierwsze kroki stawiałam chwiejnie. Wydawałam się sobie nienaturalna i niezgrabna. Nie moje ciało ciążyło mi i krępowało mnie. Wstydziłam się go. Nauczyłam się z czasem poruszać pewniej, ale to pierwsze wrażenie nie opuściło mnie nigdy do końca. Analizowałam stale właściwość swoich ruchów i zachowań; byłam uważną, surową, zawsze nieufną wobec samej siebie i nigdy sobą samą nieusatysfakcjonowaną strażniczką mającej nie wyróżniać się niczym poprawności. W skórze chłopca.

 

Ale obserwowałam nie tylko siebie. Analizowałam dziwną sieć rozpiętą między innymi. Każdy ruch wprawiał w drgania jej nitki. Jedni poruszali się nieśmiało, inni odważniej. Kilkoro wykonywało ruchy gwałtowne i bezczelne, bawiąc się rozchodzącymi po sieci od ich centrów falami. Wielu ograniczało się tylko do niezbędnych ruchów nie wykazując zainteresowania wpływem swojego centrum na sieć. Nie brakowało też takich, którzy starali się nie poruszać wcale, jedni tak, by ich nie zauważono, inni przeciwnie, wyczekując zainteresowania brakiem ich ruchu i urazą reagując na zainteresowania brak. Bywali też tacy, co udają bezruch gdy ktoś patrzy, lecz szarpią za nitki zaciekle gdy sądzą, że nikt ich nie widzi. 

 

Ja widziałam. Wszystko i wszystkich. Sama starając się nie poruszyć siecią, nawet najdelikatniej. Było to niemożliwe. Nie mogłam pozostać bez ruchu. Ale odkryłam, że mogę poddać się ruchom sieci, nie stanowić dla jej drgań najmniejszego oporu, ulegać wszelkim rozchodzącym się po niej falom i w ten sposób pozostawać właściwie niewidzialną. 

 

Stałam się antytezą aktywnych centrów ruchu sieci. Ale wiedziałam, że to nie wszystko. Przeczuwałam, że nie uniknę kontaktu z innymi. I czułam mrowienie w oczekiwaniu.