Spojrzenie
I było dobrze. Nie przestałam się bać, ale oswoiłam strach. Trwał przy mnie, gotowy wznieść alarm w każdej chwili. Nauczyłam się przewidywać te alarmy i nie ulegać panice. Nie uciekać natychmiast, zewsząd i przed każdym. Potrafiłam opanować paląco-świerzbiący ból każący odskoczyć, zasłonić się lub schować. Nie zawsze, ale z czasem coraz częściej. Trwałam w tym bólu nie dając znać, aż łagodniał i przechodził. Do następnego razu, kiedy wybuchał. Z powodem lub bez.
Opanowałam też inne poręczne narzędzie – uległość. Zagłuszyłam poczucie królewskiej mocy i w świat słałam ciągły sygnał, że nic, nikomu ani niczemu ode mnie nie grozi. Że podporządkuję się. Że przyjmę każdy cios i go nie odwzajemnię. Przyznam rację. Przeproszę. Przepraszałam często, czując, że spełniam swój święty obowiązek. Należały mi się kara i wieczne potępienie, więc równie dobrze mogłam kajać się zawczasu. Czułam, że dotykam w ten sposób ciepła i dobra w sobie, jakkolwiek nikłe były ich zasoby.
Tylko czasem na wolność przedostawały się inne głosy. Gdy ktoś bezbronny, a zwłaszcza ktoś tej bezbronności nieświadomy stawał na mojej drodze i brał mnie za łatwy cel dla ujścia swojej desperacji, stawałam się na chwilę prawdziwą sobą. Niepohamowana furia i pogarda wypełniały mnie nagle i przyćmiewały wszystko inne. Patrzyłam w oczy kogoś takiego, nie czyniąc żadnego ruchu, ale pozwalając całej wściekłości przedostać się na zewnątrz w spojrzeniu. Trzeźwiałam widząc najpierw zdumienie, a potem przerażenie na ich twarzy. Odwracałam wzrok, wycofywałam się w swoje przebranie a niedoszła ofiara chętnie uznawała to, co przed chwilą zaszło, za przywidzenie. Zazwyczaj odchodząc prędko.
Nie myślałam wiele o sobie. Chłonęłam świat.