Zdarzyło się też w końcu, że pozwoliłam sobie na więcej. Nie na zaufanie, to wydawało mi się ryzykiem nie wartym ewentualnych korzyści. Właściwie nie potrafiłam sobie wyobrazić żadnych korzyści. Słyszałam, że o zaufaniu mówi się wiele, że funkcjonuje ono jak jakieś potężne zaklęcie, jak pieczęć i klucz do bram, jak obietnica z gwarancją wykonalności i jak wiara w coś, czego nie widać. Widziałam, że budzi to wiele gorących uczuć i wydawało mi się to czystą głupotą. Ale pozwoliłam sobie, z palącej ciekawości, na pewne pozory. Na udawanie, że gram w tę grę gotowości do dania sobie czegoś nawzajem. 

 

Próbom nawiązania kontaktu towarzyszyło rozczarowanie. Nikt nie miał nic do zaoferowania. Nikt nie wydawał się wiedzieć niczego z tego, co sama już wiedziałam, za to wszyscy przyjmowali swoje złudzenia za prawdę o świecie i udawali przed sobą nawzajem, że te ułudy są ze sobą spójne. Nikt nie wiedział o sieci, w której wszyscy tkwią, nikt nie pytał skąd się tu wziął i co to wszystko znaczy. Wszystkich gnębił strach, ale nikt się do niego nie przyznawał. Nikt mnie nie widział. Istniałam jako chłopiec nie budząc w nikim najmniejszych podejrzeń.

 

Ale zdarzył się też ktoś, komu udało się mnie podejść. Zobaczył coś, czego nie widzieli inni. Wykorzystał moją uśpioną czujność. Podszedł blisko, zbyt blisko. Zwabił mnie. Zdało mi się, że coś wie, że jest jedynym widzącym wśród ślepców. Pozwoliłam sobie na ekscytację myślą, że może on jeden widzi coś z prawdziwej mnie. Poszłam za nim, zamiast uciekać. Poszłam za nim zbyt daleko. W zbyt ciemne miejsce. Przyparł mnie do ściany. Osaczył mnie. Musiałam pozwolić mu się dotknąć. Musiałam sama dotknąć i jego. Jedynym innym wyjściem byłoby go zabić. Oderwać mu głowę i pozwolić wykrwawić się patrząc w zgasłe oczy. Ale tego nie zrobiłam. Pozwoliłam mu się dotknąć i sama dotknęłam jego.