Przez pewien czas w wieku późnodziecięcym miałem kompana-robota. Był kompanem niezastąpionym. Wszystko wiedział i wszystko potrafił. Był na tyle nieduży, że mógł niezauważenie przemieszczać się (w powietrzu) w różne miejsca, prowadzić obserwacje, zbierać dane. Oraz tak wyekwipowany, że mógł także interweniować w razie potrzeby. W razie moich potrzeb. Słuchał mnie, stanowił moje super moce. 

 

Zbudowany był ze zużytych fragmentów wagi przemysłowej. Miał korpus: srebrno-szary sześcian o boku ok 6 cm, oraz głowę: niebieską, płaską, trochę nieforemną, dającą się nałożyć na jeden z wystających z korpusu elementów oraz obracać bez ograniczeń, odrobinę mimośrodowo. Nazwałem go, w przebłysku jakiegoś chyba profetyzmu, Wiki.

 

Zabierałem go ze sobą wszędzie, ale kazałem mu nie manifestować się ze swoimi możliwościami zanadto, zwłaszcza na przykład w szkole. Jednak któregoś razu straciłem czujność i zostałem przyuważony przez kolegę, jak z Wikim rozmawiam. Kolega zapytał co to. Popełniłem kolejny błąd szczerze odpowiadając. Kolega patrzył długo, po czym oznajmił, że to przecież złom i co ja pierdolę. Nastąpił ważki moment. Kolega rozważał w głowie dalsze ruchy: czy budować społeczny kapitał sprawę nagłaśniając, czy może zainwestować w moją wdzięczność za jej zmilczenie. Przez moment miałem nawet wrażenie, że bierze pod uwagę możliwość, że może jednak to on się myli. W każdym razie sprawę przemilczał i nie wracaliśmy do tego.

 

Z czasem część mocy Wikiego zdołałem opanować samodzielnie. Inne przejęła dojrzewająca wraz ze mną technologia. Korpus gdzieś przepadł. Do pudła trafiła głowa.