Płynąca tuż za oknami mieszkania Wandy i Jana rzeka była czarna. Szerokim na ze cztery metry korytem biegnącym przez różne nieużytki, fragmenty parków oraz centrum miasta płynęła substancja o ogólnych cechach wody, ale kolorze i zapachu smoły. Zresztą zapach to osobna historia, był bogaty i zmienny w zależności od odcinka cieku, pory roku i pewnie innych czynników obiektywnych i subiektywnych. 

 

W każdym razie rzeka budziła różne emocje. Jedni się z niej śmiali, że co to za rzeka, pożal się Boże, inni wściekali, że kto to widział i kto na to pozwala, a jeszcze inni zauważali z pewną nawet dumą, że przecież co rzeka to jednak rzeka. Patrzyłem chętnie w jej toń, kiedy tylko mogłem, mimo napomnień, że opary są na pewno śmiertelne i wyobrażałem sobie jak jest głęboka i jak może wyglądać jej dno. Nigdy, przenigdy, w żadnym miejscu nie dało się go dojrzeć. Budziła we mnie grozę. Bywało, że śniłem o niej. Była samą śmiercią przebraną w symbol życia.

 

Któregoś razu znalazłem na jej brzegu twardy, lśniący kawałek materii. Uznałem to za zastygły fragment substancji rzeki, a może nawet, kto wie, fragment dna – istny skarb – i włożyłem go do pudła.