Grenlandia
Orkiestracje Leśmiana skończone. Okazało się to, jak to bywa, nie tak szybkie ani proste zadanie, jak zakładałem. Niemniej całkiem przyjemne. Zapraszam 22 września do Filharmonii Zielonogórskiej.
A teraz, jak wspomniałem, wracam na wody arktyczne. Z dwójką dwudziestowiecznych polarników, Ejnarem Mikkelsenem i Iverem Iversonem, którzy utknęli na trzy lata w lodach Grenlandii. Za Marcinem Wichą, który ich historię odkopał z archiwów i przekuł w dramat. Może komediodramat, albo tragikomedię.
Do obszarów arktycznych mam stosunek osobisty. Pisałem już o tym. Ale coś dodam. Dokładnie osiemnaście lat temu wyszedłem z domu i ruszyłem w stronę Grenlandii. Wyszedłem z domu na wiele możliwych sposobów. Skończyłem studia. Uniezależniłem się od rodziców. Faktycznie opuściłem miejsce zamieszkania, spakowawszy wszystkie swoje rzeczy, bez zamiaru powrotu w przewidywalnym czasie. Wydawało mi się, że ostatecznie i nieodwołalnie wchodzę w dorosłość. I dobrze mi się wydawało, chociaż droga do faktycznej dorosłości okazała się, jak to bywa, nie tak szybka ani prosta, ani nie tak przyjemna, jak naiwnie przewidywałem.
Etapem pierwszym miała być wyprawa na Grenlandię. Duże przedsięwzięcie, realizacja dziecięcego marzenia (nie mojego, ja tylko doń gościnnie dołączyłem), już nie za pieniądze rodziców, tylko własne, zdobywane na różne sposoby (w moim przypadku za pierwsze w życiu honorarium za zamówienie kompozytorskie). Rytuał przejścia, nieomal. Ruszałem dumny z siebie. Zrywałem się z gałęzi. Opuszczając port świnoujski po miesiącu rzetelnej, własnoręcznej pracy nad nowym, tymczasowym domem – jachtem, płakałem ze szczęścia. Wszystkimi zmysłami chłonąłem lekki wiatr wschodni, zachodzące słońce i tak dalej. Okazałem się natomiast gówniarzem. Skulonym, przerażonym chłystkiem, raz domagającym się aprobaty i przyzwolenia na samo istnienie, a kiedy indziej wierzgającym żałośnie. Do Grenlandii nie dotarłem. Dobiwszy, po kolejnym miesiącu, ledwo żyjąc, do brzegów Islandii zrezygnowałem z dalszych przygód. Wycofałem się z granicy życia i śmierci, mógłbym powiedzieć, ale chociaż faktycznie trochę tak było, to nie powinienem tak mówić. Powinienem powiedzieć raczej, że w wyniku niedożywienia i odwodnienia oraz życia w nieustannym, nie do końca racjonalnym strachu o życie stałem się balastem dla reszty nieopłacalnym i dla własnego i innych zdrowia oraz bezpieczeństwa lepiej było abym ustąpił miejsca kolejnym śmiałkom. Ku odległej dorosłości ruszyłem więc osłabiony i zbity, za to odrobinę mądrzejszy.
Nie mam zbyt wiele czułości dla siebie z tamtego okresu, ten etap dojrzałości jeszcze przede mną. Ale po osiemnastu latach, liczba nie bez znaczenia, jestem gdzie indziej. Na arktyczne wody ruszam z innym ekwipunkiem. Sam zrzucam zbędny balast. Pilnuję, żeby nie nabierać wody. Lodowe pola omijam. Osiemnaście lat temu pisałem Fiddler’s Green and White Savannas Never More, utwór o tytule znaczącym, którego pełne znaczenie zachowam dla siebie, a do którego to znaczenia właśnie chyba dorosłem. Śpiewał chór męski. Teraz też będzie. Miałem mało czasu. Teraz też mam niewiele.