Od pewnego czasu piekę chleby na zakwasie żytnim. Wbrew obiegowej opinii nie jest to żadna wielka sztuka ani tym bardziej filozofia. Wystarczy autystycznie trzymać się pewnych bazowych, niezmiennych zasad, w czym jestem niezły i chleb wychodzi. Można też bawić się w modyfikacje niuansów, proporcji, dodatków itp., co cieszy mnie umiarkowanie, i wtedy chleb wychodzi nie zawsze, a w każdym razie nie od razu, ale da się wypracować modele własne, działające. Mój działający chleb jest żytnio-razowo orkiszowy (w stosunku 3:2), z dodatkiem miodu i oliwy (oraz oczywiście wody i soli). W centrum procesu jest zakwas. Szczególna materia. Mieszanka mąki i wody, która zaczyna się psuć i może być utrzymywana w tym punkcie początku gnicia przez niekończące się uszczuplanie jej i dodawanie świeżych porcji substancji, z których się składa (mąki i wody). Można też myśleć o tym trochę inaczej: że jest to mieszanka wody i mąki, która ożywa. Staje się organizmem, który musi jeść i pić oraz wydalać, przy czym spożywa tylko to, z czego sam się składa a produktem przemiany jest on sam. W każdym razie zjawiskiem istotnym dla pieczenia chleba jest rośnięcie zakwasu. Po dodaniu świeżych składników, pożerając sam siebie, zakwas nadyma się – wypełnia się pustką. Jeśli przyłapać go w momencie szczytowym tego wzrostu i uśmiercić przez gwałtowne podgrzanie (tuż przed punktem całkowitego spalenia), mamy chleb. Wydawało mi się kiedyś niepojęte, jak ludzie doszli do tego typu praktyk i wpadli na te wszystkie swoje wynalazki. Ale im dłużej żyję, tym mniej mnie to dziwi. Widzę, że życie jest pełne nonsensownych, pozbawionych znaczenia sytuacji, z których najczęściej nic nie wynika, czasem wynika katastrofa, a czasem coś konstruktywnego. Zapewne kiedyś na jakimś kamieniu, w padającym deszczu zgniły resztki jakiegoś zboża, a następnego dnia przyszedł upał. I zapewne ktoś z naszych przodków był na tyle głodny i/lub bezmyślny, żeby te zgniłe, uprażone na słońcu resztki spróbować zjeść. I pewnie musiało się to zdarzyć tysiące razy, zanim trafił się ktoś, kto dodatkowo domyślił się jak do tego doszło, oraz jak to powtórzyć. Na szczęście czasu nam nie brakuje.

 

Niedawno przydarzyła mi się ciekawa historia z zakwasem. Przestał rosnąć. Nie wydawał się martwy, wyglądał i pachniał jak zawsze, po prostu nie reagował na dokarmianie. Miałem go już wyrzucić, ale jednak nie wyrzuciłem, przywiązuję się do żywych organizmów. Dałem mu trochę czasu, dokarmiałem regularnie i w myślach mobilizowałem do życia. I w końcu ożył. Odzyskał wigor. A potem dowiedziałem się, że w tym czasie kryzysu zginął jego potomek – część zakwasu, którą kiedyś komuś podarowałem, zapomniana w ciepłym pomieszczeniu zgniła zupełnie. Nieracjonalna część mojego umysłu, której rzadko daję dość do głosu, ale czasem słucham, uważa, że zakwas przeżył żałobę.

 

A teraz zajmuję się chwilowo orkiestracją trzech pieśni do słów Leśmiana (z cyklu Dwuwierszy). Nie jest to całkiem proste, ale jednak łatwiejsze niż samo pisanie i może funkcjonować jako rodzaj odprężającej przerwy. Mam do zorkiestrowania pieśni trzy: GorylNiewidzialni oraz Dookoła klombu. Największe wyzwanie: rytm. Pozwoliłem sobie w partii fortepianu na pewne figury, które w orkiestrze się nie sprawdzą, w rodzaju:

Więc trochę upraszczam. Ale chcę też zostawić partię solisty bez żadnych zmian, więc muszę się gimnastykować. Dzięki dostępnym dziś narzędziom do edycji nut jest to w sumie miła i szybka zabawa.

 

A za chwilę wracam niespodziewanie na wody arktyczne.