Kończyłem Wesele o świcie, jak się należy. Robiło się coraz ciszej i ciszej, a potem zaczęły śpiewać ptaki. Nie śpiewać nawet, raczej krzyczeć. Zwłaszcza jeden wrzeszczał uporczywie. Nie żadne wykwintne, trudne do uchwycenia w niuansach trele, tylko uporczywy, miarowy wrzask. Tak było.

 

Ale się skończyło. Zastanawiam się, co tu się właściwie stało. I dochodzę do wniosku, że Naród spotkał tu swój cień.

 

Kręci mi się w głowie. Kładę się. Proszę mnie nie budzić.