Śni mi się czasem, że jestem na jachcie. Dałem się komuś namówić. Dopiero zaczyna się długi rejs. Stoję na chwiejnym pokładzie, patrzę w morze i jestem przerażony. Nie mogę uwierzyć, jak mogłem być tak głupi. Znowu, niczego się nie nauczyłem. Chciałem komuś coś udowodnić albo kogoś nie rozczarować i mam za swoje. Dureń. Chcę z powrotem na ląd, ale nie ma odwrotu. Kiedy się budzę leżę długo bez ruchu ciesząc się ekstatycznie z każdej sekundy faktycznej rzeczywistości.

 

Mikkelsen i Iversen spędzili na Grenlandii trzy lata. Przetrwali trzy zimy. Trzy noce polarne. Nie mogli mieć pewności, że ktokolwiek ich odnajdzie. Czy chociaż spróbuje. Raczej mogli mieć pewność przeciwną. Nie mieli co jeść, nie mieli w co się ubrać. Mieli za to masę, całe morze, cały pusty wszechświat czasu. No i mieli siebie nawzajem – nędzną karykaturę społeczności.

 

Ale to nie ich tragiczny los będzie tu tematem głównym. Ich tragiczny los będzie co najwyżej subtelnym kontrapunktem. Jak powiedział jeden dramaturg (parafrazując nieco): tragedia jest łatwa, trudna jest komedia.