Kiedyś, przez krótki czas próbowałem wspinaczki. Pod wpływem, oczywiście, paru imponujących mi osób oraz kilku książek i filmów. Nie bez znaczenia była też sfera materialna: fascynował mnie sprzęt wspinaczkowy. Liny, uprzęże, różne kolorowe przyrządy z metali lekkich itd. Nie wspinałem się nigdy w górach wysokich (w prawdziwych górach, można by powiedzieć), ale byłem parę razy w różnych miejscach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, na kilku tzw. ściankach, i na jednym czy dwóch wiaduktach kolejowych. Nie wykazywałem w tej materii specjalnych predyspozycji ani talentu. Ani nawet wielkiej motywacji. Zapału starczyło mi może na rok, może dwa, nie pamiętam. Przede wszystkim dopadał mnie nie tyle nawet lęk wysokości, co proporcjonalne do odległości od ziemi wątpliwości. Po co tu jestem, zadawałem sobie pytanie i nie znajdując dobrej odpowiedzi, po chwili jedyne, na co miałem ochotę to jak najszybciej zejść na dół. Bardzo niewiele razy udało mi się dojść do jakiegokolwiek szczytu. Ale udało mi się, przez kilka bardzo krótkich momentów przeżyć to, o czym jest czasem mowa w książkach o górach: skupienie tak intensywne, że wyklucza z pola świadomości prawie wszystko, nawet poczucie jednostkowości. Miłe wrażenie, pozostawiające trwały ślad i rodzaj tęsknoty. 

 

Tymczasem utwór skończony. Będzie się nazywał „Koncert epizodyczny na gitarę, perkusję i smyczki”. Ostatnia faza pisania przebiegała trochę jak wspinaczka na wysoką ścianę o mieszanych warunkach. Trochę słońca, trochę deszczu, trochę skały, trochę lodu. Bez ciężkiego sprzętu. Bez nocowania i bez odwrotu.

 

Premiera planowana jest na jesień. Więcej za jakiś czas.