Zraniłem się w palec. Głupio. Niegroźnie. Nie przesadnie głęboko, ale na tyle rozlegle, że musiałem zastosować ucisk, żeby zatamować krew lejącą się intensywnie. Przycisnąłem mocno do rany kawałek opatrunku jałowego, zawinąłem wszystko bandażem i ścisnąłem zawiniętą kilkukrotnie gumką. Zadziałało. Zostawiłem więc sprawę swojemu tokowi i zacząłem zdejmować to wszystko dopiero następnego dnia wieczorem. Nie przewidziałem niestety, że opatrunek przyklei się do rany. Przykleił się mocno. Wszystko pod bandażem zaschło a próby zdjęcia kończyły się płynącą na powrót krwią oraz doznaniem, jakbym odcinał sobie kawałek ciała żyletką. Dałem więc spokój. Zawinąłem wszystko ponownie i nie myślałem o tym przez kolejną dobę. Dnia trzeciego ustaliłem, że w takich przypadkach należy moczyć ranę w soli fizjologicznej, aż opatrunek sam odejdzie. Tak zrobiłem. To znaczy zacząłem robić, bo efekty były nieimponujące. Opatrunek odchodził, ale bardzo, bardzo powoli. Usuwałem go kawałek po kawałku, częściowo odcinając nożyczkami, częściowo prując, włókno po włóknie. Dopiero dnia siódmego usunąłem ostatni fragment. Odetchnąłem, jak po żniwach.

 

Pozbywam się, Narodzie, tego i owego. Mozolnie, źdźbło po źdźble. Niebezboleśnie. Część wyrzucam, dla części próbuję znaleźć inne zadania. Ale najczęściej żegnam się. Nie bez żalu. Choć i nie bez satysfakcji. Ogarnia mnie stopniowo spokój. Jak zachód. A może jak wschód. Już prawie zapomniałem, że można być spokojnym.