Byłem kiedyś, dawno temu, Narodzie, na wakacjach z grupą bliższych i dalszych znajomych. Głównie dalszych. Wyruszaliśmy jako dzieci, bez żadnego planu, w z grubsza tylko określone miejsce. Zakładając, że za około dwa tygodnie wrócimy do domu, do rodziców. Wróciliśmy po tygodniach sześciu, dziećmi będąc znacznie mniej a rodziców witając z nieznanym wcześniej dystansem. Co działo się podczas tych sześciu tygodni pamiętam mgliście. Mam właściwie przed oczami tylko kilka blaknących scen. Jakieś spacery, jakieś tańce, jakieś noce i jakieś późne poranki. Jakiś sen pomieszany z jawą. Picie piwa pomieszanego z winem. Wyraźniej pamiętam tylko dwie krępujące sytuacje. Pierwszą z udziałem młodego, długowłosego mężczyzny siedzącego nieruchomo na plaży i wpatrzonego w daleki horyzont. Coś w jego, jak to się mówi, aurze, kazało mi go zagadnąć. Chyba była to desperacka, kiełkująca wówczas potrzeba znalezienia przewodnika na ścieżce tak zwanych artystycznych poszukiwań. Okazał się być ów mężczyzna Niemcem, nawet skorym do przyjęcia wyrazów admiracji, jednak raczej nie mojej, a jakiejś młodej Polki, co dał mi do zrozumienia w krótkich słowach, po angielsku, z twardym akcentem. Sytuacja druga wiązała się z zaginięciem jakiegoś cennego przedmiotu należącego do kogoś z grupy. Wywiązał się z tego ciąg przykrych dyskusji z mniej i bardziej wprost wyartykułowanymi podejrzeniami i oskarżeniami oraz próbami wyłonienia domniemanego złodzieja. Na pewien czas, z przyczyn do dziś dla mnie tajemniczych, poczułem, że stoję na czele grupy i do mnie należy sterowanie sytuacją we właściwym kierunku. Szybko uzmysłowiono mi, że nie mogłem się bardziej pomylić i że należę raczej do wąskiego grona osób szczególnie podejrzanych o kradzież.

 

Ulegałem później jeszcze parę razy w życiu złudzeniu, że jestem albo powinienem być przewodnikiem i autorytetem. Fatamorgana na dalekim horyzoncie.

 

Mówi się, że świat potrzebuje przewodników. Coraz bardziej w to wątpię. Właściwie to niech nas opatrzność chroni od przewodników.