Przestój. Zaraza dopadła mnie już bez cienia wątpliwości (wcześniej parę razy miałem podejrzenia, ale nie poparte danymi obiektywnymi). Nie sponiewierało mnie zanadto, ale praca przez tydzień była prawie niemożliwa. Zdołałem jedynie dokończyć tekst libretta do następnej sceny (ponowne pojawienie się Meddaha) i dopisać ok 30 sekund koncertu. Główną przeszkodą było coś, co faktycznie mógłbym określić osławionym mianem mgły. Myśli były ociężałe, zadymione; z daleka zupełnie niewidoczne a z bliska ledwie i na krótkie momenty – wpadające za chwilę z powrotem w mleczną maź.

 

Dooglądałem za to Get Back. Nie zrobił na mnie ten dokument wrażenia takiego, jakie zrobiłby powiedzmy trzydzieści lat temu, kiedy ze wzruszenia odebrałoby mi pewnie rozum na dłuższą chwilę. Ale i tak zrobił wrażenie niemałe. Te piosenki też wyłaniają się z mgły, po kawałku. Kleją się tylko chwilami i z trudem. Ale się sklejają zdumiewająco, faktycznie przy (nierównym) udziale całej czwórki (plus jeden), co właściwie nie mieści mi się w głowie jako model pracy.

 

Pierwszy raz w góry poszedłem z Ojcem i jego kuzynem. Miałem lat może pięć. Szliśmy lasem gdzieś w okolicach szczytu Baraniej Góry, kiedy wszystko spowiła gęsta mgła. Ojciec powiedział mi, że jesteśmy tak wysoko, że weszliśmy do środka chmury, co zrobiło na mnie wrażenie piorunujące. Jeszcze długo i wielokrotnie wracałem myślą do tej chwili.

 

Mgły się unoszą.