Przez jakiś czas sądziłem, że zapamiętuję wszystko. Że mogę w dowolnym momencie odtworzyć sobie dowolną scenę czy sekwencję scen o dowolnej długości. Że mogę cofać się dowolnie w czasie. Próbując to robić dochodziłem w końcu do granicy – najwcześniejsza pozostała w pamięci scena odtwarzana wstecz zacierała się. Ale miałem przekonanie, że gdybym odpowiednio mocno się postarał, to dotarłbym do momentu samych urodzin. Albo może jeszcze wcześniej. Myśl o możliwości udania się tam, jeszcze wcześniej, napawała mnie lekką grozą; coś zakazywało mi to robić. Natomiast do wszelkiego czasu późniejszego miałem dostęp swobodny. Kładąc się wieczorami w łóżku oglądałem sobie ten multimedialny dziennik, czerpiąc z tego głęboką satysfakcję. I nikomu o tym nie mówiąc.

 

Aż w którymś momencie, jakoś w granicach przełomu przedszkolno-szkolnego, prywatny mój panoptykon się zepsuł. Kilka razy podważono ścisłość mojej pamięci, wykazano mi jakieś uchybienia wobec, jak się upierano, „rzeczywistości faktycznej”, wyśmiano parę razy jakieś rzekome omyłki. Zdołano, chyba niechcący, bo tylko powielając bezrefleksyjnie nawykowe zabobony na temat natury rzeczy wytworzyć mi w głowie pseudo ideał pseudo obiektywizmu. A co gorsza głęboki wobeceń kompleks.

 

O, jakże byłem głupi. Przez jakiś czas. Szczęśliwie nigdy nie jest za późno, żeby zmądrzeć ponownie.