Nadciągnęły chmury i zasnuły niebo. Wieje wicher. Ptaki latają nisko, szybko i jakoś bezładnie. Trudno orzec, czy w pędzących zawirowaniach zażywają rozrywki, czy to jednak jakaś ich paniczna przed czymś ucieczka.

 

Natomiast koncertu, mimo wszelkich zawirowań przybywa. Bawię się w ekspozycję. Właściwie ją skończyłem, w minucie szóstej, a teraz przymierzam się do czegoś szybkiego i wirującego. 

 

Przyśnił mi się zjazd Związku Kompozytorów Polskich, ale nie całkiem zwyczajny. Rzecz działa się w wielkiej sali gimnastycznej przedzielonej na pół metalową siatką. W jednej części radzono o sprawach aktualnych. Spokojnie, bez ekscesów, cichymi głosami. A w części drugiej bawiono się intensywnie, przy głośnej muzyce, pijąc i wrzeszcząc. Ze zgrozą zauważyłem w tej drugiej części siebie. Zataczając się usiłowałem schwytać biegającą po podłodze mysz. Ku mej zgrozie jeszcze większej, wręcz nieopisanej, wyciągnięto mnie z tej części sali za siatką, posadzono na ziemi i poczęto przepytywać. Ostrożnie, tak, żebym sam siebie nie zauważył zbliżyłem się. Byłem młodszy o wiele lat. Mamrotałem coś bez ładu. Byłem trupio blady.