Wichura przeszła. Trudno oszacować straty. Nie jest najgorzej. Będzie się dopiero okazywać, co przetrwało, a co padło. Zresztą, wicher zwala stare drzewa z pożytkiem dla lasu. I chyba lepszy wicher, niż pożar lub powódź. Lub meteoryt, co też się zdarza. Albo lodowiec. Albo inni ludzie.

 

Zamknąłem ekspozycję i ruszyłem na część szybką, która od samego początku jest właściwie przetworzeniem. Po niej będzie część wolna, która również będzie przetworzeniem. Nie wiem jeszcze, co na końcu, pewnie powrót ekspozycji (przetworzonej). Póki co dłubię z mozołem w szczegółach fortepianu. Jak zawsze, widzę z grubsza całość formy i zdaje mi się, że widzę również szczegóły, ale kiedy się do tych szczegółów zabieram, całość formy znika i w każdym kolejnym takcie nie wiem co dalej. Jakbym widział odległy wieżowiec, do którego muszę trafić przez system podziemnych przejść, mogąc wyjść na powierzchnię tylko przy dużych skrzyżowaniach. Taka robota.

 

Swoją drogą, przetworzenia robiły na mnie zawsze wielkie wrażenie. Zwłaszcza u Szostakowicza. I Adesa. I Dutilleux. I Messiaena. Często u Beethovena. Czasem u Haydna i Mozarta. Rzadziej u Brahmsa. A najrzadziej u Mahlera. Próbowałem wierzyć Szostakowiczowi, że Mahler to czyste apogeum tej sztuki, ale jakoś nigdy nie potrafiłem. Za to tak u Czechowa. I Conrada. I Knausgarda. I Kundery. I Pamuka. I Miłosza.