Patrzyłam i patrzyłam. Burze nie nadchodziły. Pojawiały się chwilowe zakłócenia ogólnego porządku, lokalne zmiany nie prowadzące ostatecznie do niczego trwałego ani tym bardziej istotnego. Widziałam samokarmiącą się substancję o pozornej aktywności. Była czystym potencjałem. Wykazywała jedynie gotowość do aktywności. Jej wewnętrzny ruch, najwyraźniej spontaniczny, sumował się do zera.

 

Znudziłam się tym patrzeniem. Tym co widziałam, ale jeszcze bardziej samym aktem. Dotarło do mnie, że był istotą problemu. Był jałowy i suchy. Był bezpieczny. Ale miałki. Miękki. Bez kształtu i masy. Nie wnikał w substancję. Omiatał ją tylko. Uginał się w kontakcie z jej powierzchnią. Rozpraszał się. Fuj. Obrzydł mi.

 

Potrzebowałam innego rodzaju patrzenia. Potrzebowałam wejrzenia. Twardszego i ostrzejszego. Niebezpiecznego narzędzia.

 

Zaczęłam słuchać; wsłuchiwać się w ciszę.