Zamarłam. W oczach patrzącej wprost na mnie osoby nie było strachu ani obrzydzenia. Nie było w nich nic oprócz zainteresowania; życzliwego zaciekawienia. Poczułam coś, czego dotąd nie znałam; nie przyszło mi na myśl, że może istnieć coś podobnego. Przepłynęła między nami jakaś cząstka; zawiązała się jakaś nitka. Zobaczyłam w tych oczach coś z siebie samej. 

 

Było to przejmujące wrażenie. Coś się we mnie poruszyło, coś się nadtopiło, rozpłynęło, rozlało delikatnie. Uzmysłowiłam sobie nagle cały chłód, który mi dotąd towarzyszył; przenikał mnie i szczelnie spowijał. Poczęła się wypełniać się próżnia we mnie i w świecie. Zabrzmiały ciche dźwięki.

 

Uczucie wzbierało. Najpierw powoli, potem prędzej. Trwałam w bezruchu, ale coraz trudniej było mi zachować spokój. W oczach patrzącej na mnie, małej i bezbronnej osoby też pojawił się cień niepokoju. Wzdrygnęła się naraz. Dostrzegłam wtedy całą jej twarz. Okrągłą, niedużą. Dojrzałam cały jej wyraz, ewidentny już przestrach, chęć ucieczki. Wtedy delikatnie rozlewające się ciepło zawrzało. Płynna substancja wyparowała z sykiem, każąc mi skoczyć, uderzyć, zadać ból – zmiażdżyć tę bezbronną twarzyczkę, rozerwać na strzępy. Było to przemożne pragnienie, warunek spełnienia i ukojenia, obietnica czystej rozkoszy. Nie zrobiłam tego jednak. Oderwałam wzrok od niewinnej, przerażonej już śmiertelnie twarzy i uciekłam. Zaszyłam się w kryjówce, w świerzbiącym bólu nie chcącym ustąpić. W lodowatej próżni pozostała szczelina. 

 

Niech się komu nie zdaje, że to czcze poetyckie metafory. Dokładnie tak było.